Wyprawy w góry - wędrówki z pasją.

Mulhacen - Sierra Nevada ES




09.2014 - Mulhacén 3.479 m.n.p.m.

rejon podróży: https://www.google.pl/maps/@36.9306513,-2.9114743,9z

rejon wędrówki pieszej :https://www.google.pl/maps/@37.0572871,-3.3465578,43200m/data=!3m1!1e3




28km suma przewyższeń  2074 m  suma obniżeń 2126 m

mapka trasy: http://pl.wikiloc.com/wikiloc/view.do?id=3144878









W końcu po miesiącach planowania w samolocie. Pod nami wprawdzie jeszcze nie Sierra Nevada ale już kuszą.


Lot bez problemu. Tak samo przejazd z Malagi do Granady. Trochę nam zeszło ze znalezieniem hostelu (polecony przez Bożenę i Marcina  z forum portalu turystyka-gorska.pl), ale nagrodą w nim był taras z widokiem na miasto.

Pokój w Hostelu Arroyo w Grenadzie mieliśmy zarezerwowany przez Booking.com .(również podpowiedź Bożeny i Marcina).


 Po chwili oddechu ruszyliśmy na krótkie zwiedzanie starej części miasta.


Następnego dnia autobusem do najwyżej położonej wioski w górach Trevelez 1.476 m.n.p.m. . Tu zaraz koło przystanku ulokowaliśmy się w miłym pensjonacie.

Resztę dnia spędziliśmy na małych zakupach, uzupełnienie prowiantu i kupienie mapy (nasza kupiona w Polsce była mało wyraźna) i .....



....i oczywiście zwiedzaniu malowniczej wioski.


Nie zapomnieliśmy również o próbowaniu miejscowych specyfików kulinarnych cały czas spoglądając na pobliskie góry.


 Poprzedniego dnia wieczorem zbadaliśmy 3 drogi którymi można było iść na szczyt i rano ruszyliśmy krótko mówiąc środkową biegnącą m.in. przez La Campinuela.


Co jakiś czas mijaliśmy gospodarstwa i zwierzęta hodowlane.


Mieliśmy po 4 litry wody, nie wiedzieliśmy czy to wystarczy więc w ostatniej chwili dokupiliśmy jeszcze 4 litry wody a że w plecakach już nie było miejsca posłużyły jako przeciwwaga.


Jak widać budynki z charakterystycznego kamienia.


Ta część trasy oznaczona dobrze.


Bez problemów, błądzenia szliśmy w górę.


Roślinność zupełnie odmienna niż u nas.


Słońce zaczęło przygrzewać już mocno. Pierwsze orzeźwiające zanurzenie w strumieniu i przesuszenie koszulek.


No cóż, tylko pozazdrościć orłowi skrzydeł.

La Campinuela. Mały bezobsługowy schron. Mimo wolnego tempa, nie śpieszyliśmy się a i kilogramy na plecach i upał robiły swoje, dotarliśmy tutaj przed południem.



Pierwsze dłuższe dychanie, posiłek i decyzja, że godzina zbyt młoda aby tu zostawać na noc.


Teraz się rozpiszę. Tematem przewodnim (proza życia) oprócz widoków będzie gówno. A właściwie powinienem powiedzieć łajno krowie w skrócie "placki", "miny". Krowa jednak głupie bydle, robi pod siebie. Nawet pijąc wodę nad strumieniem czy stawem. "Miny" były wszędzie gdzie była woda i trawa.
To moja nieudana próba dotarcia do początku strumienia aby nabrać pewnej, czystej wody. Co wychodziłem wyżej pokazywała się kolejna łączka i znowu "placki" w strumieniu czy blisko niego. Krowy pasły się najczęściej puszczone w samopas i chodziły gdzie chciały i robiły wiadomo co:) Rozpisałem się i to o czym.........


Tak więc nie piliśmy wody ze strumieni. Nie natrafiliśmy nigdzie na bezpośrednio wypływające z ziemi. Mieliśmy tabletki uzdatniające wodę ale brak wiedzy czy na tę przypadłość się nadadzą powstrzymał nas przed ich użyciem.


Nie byliśmy też zmuszeni do ich użycia przez brak wody. Piliśmy małymi łykami bez łapczywości:) Mimo iż okolica robiła się coraz suchsza, wody nie brakło.


Pasterz przeganiający krowy na inne pastwisko.


Trochę bardziej wymagające podejście a za nim.....


..... znowu pole minowe!!!!  I już widoczny Mulhacen.


Nawet na ponad 2.900 m.n.p.m. nie oszczędziły łąki. Czy to nie nadaje się do jakiegoś rekordu?


Zatrzymaliśmy się tutaj początkowo tylko dla odpoczynku. Była godzina 16.00.  Jednak od tego miejsca wyjście, stromizna nasilały się. Zmęczenie dało o sobie znać i nie czuliśmy się na siłach aby z marszu w jeden dzień wyjść na szczyt.


Spojrzenie w tył co mamy za sobą.


W sumie było nas w tej dolince Laguna Hondera 6 osób. 2 weszły za nami ale zrezygnowało z wyjścia na szczyt i po jakimś czasie zawróciło do Trevelez. 2 zeszły ze szczytu i po jakimś czasie rozbiły namiot w sąsiedniej dolince. Tak, że na noc zostaliśmy sami.


Staraliśmy się być cicho co zaowocowało wieczornymi gościami.


Mieliśmy namiot ale z powodu rozmiarów (10cm dłuższy niż dopuszczalny bagaż podręczny, a w plecaku dwukomorowym też się nie mieścił) nie zabraliśmy go.


Czekała nas więc noc na trawce. Ubraliśmy na siebie wszystko co mieliśmy.


Zaleta tego leżakowania, była taka, że mogliśmy obserwować kolejne schodzące się koziorożce. Doliczyliśmy do ok. 20-stu aż się ściemniło i tylko było słychać kolejne schodzące.


Noc. Była zimna, gwiaździsta a ja nie pstrykłem zdjęcia. Dopiero przed świtem przypomniałem sobie o aparacie. W nocy mieliśmy odwiedziny lisa, który porwał kawałek chleba przeznaczony dla koziorożców:)
Całym szczęściem tego biwakowania było to, że pomimo zimna nie było ani kropli rosy, czy szronu. Tak, że zmarznięci ale susi dotrwaliśmy do rana.


Chwilę później zobaczyliśmy jakiś ruch. Koziorożce pasły się dalej ale jeden.......


...... w końcu zobaczyliśmy pana i władcę okolicy i tego stada:)


Ręce z zimna drżały, widoczność nie najlepsza, lepszego się nie udało zrobić.


Ruszyliśmy o świcie nie chcąc ryzykować pośliźnięcia się w ciemności i przegapienia właściwego skrętu.


Tu już z góry patrzymy na miejsce naszego noclegu.


Mimo ostrego podejścia nadal nie rozgrzani czekamy na mocniejsze słonko.


Jak miało nie być zimno jak ktoś zostawił otwartą lodówkę:) Resztki śniegu.


Krok za krokiem zdobywamy wysokość.


W końcu musimy się rozgrzać.


Widoki coraz ciekawsze.


Laguna Hondera coraz dalej, niżej za nami.


To już naprawdę niedaleko. Zawsze się tak wydaje a po prawdzie jeszcze trochę posapaliśmy.


Co jakiś czas towarzyszyły nam koziorożce odchodzące na dzień w wyższe partie gór.


Chwilami brakowało tchu. Wybraliśmy tę górę między innymi dlatego aby przetestować reakcje swoich organizmów na wysokość. Od 3.000-3.500 m.n.p.m. zaczynają się objawy choroby wysokościowej. Do tej pory najwyższy szczyt to Rysy. Tysiąc metrów niższy. Obydwoje zauważyliśmy, ze bardziej się męczymy. Odpada rozmowa w trakcie wspinaczki, brak tchu. Innych niepokojących objawów nie mieliśmy.


Szczyt "na wyciągnięcie ręki" motywował wystarczająco.


Jest, jest, jest zdobyty. 10.40. Sami na szczycie!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!


Długa chwila delektowania się w pełni zasłużonymi widokami.


Przejrzystość powietrza nie była najlepsza ale wcale nie narzekaliśmy.


Duma nas rozpiera, w końcu skok o 1.000 metrów w górę w stosunku do naszego starego rekordu sprawia satysfakcję.


Miejsce naszego ostatniego noclegu.


Zupełnie inne wrażenie niż np. w Tatrach. Może nie tak piękne ale swój surowy urok mają.


W końcu można się nagrzać. Pogoda na szczycie idealna.


Napawaliśmy się widokami z każdej strony.


Tu widok na staw i bezobsługowe schronisko Refugio Vivac La Caldera na wysokości 3065 m.n.p.m.


Po dwóch godzinach wylegiwania i podziwiania krajobrazu ruszyliśmy dalej.


Podczas zejścia Łukasz wypatrzył odpoczywające samce po nocnych wypasach .


Zejście z tej strony dało popalić nogom. Hamulce cały czas na maxa:) Tu na zdjęciu to już łagodniejsza końcówka. Nie zdecydowaliśmy się iść do bezobsługowego Refugio Vivac La Caldera na nocleg widząc grupki podążające w tym kierunku obawiając się o brak miejsc. Poza tym kończyło się nam jedzenie. Nie woda, którą kontrowaliśmy a właśnie jedzenie, które znikało w zastraszającym tempie.


Ruszyliśmy więc dalej i dotarliśmy do schroniska Pogueira ok.16.00-tej.
O schronisku: inne niż u nas, sporo plusów, najważniejszy - jedzenie! U nas drogo a jakość najczęściej jak w stołówce. Tam jak w najlepszej knajpie. Byliśmy tak głodni, że jak tylko wzięliśmy prysznic zlecieliśmy na obiad ( główne posiłki trzeba zamawiać z wyprzedzeniem) cały kurak + dodatki odbudował nasze siły. Siedzieliśmy ze dwie godziny orzeźwiając się napojami gdy okazało się, że z powodu niedogadania zapisaliśmy się również wcześniej na kolacje. A była ona jak małe weselisko. Siedziało się w grupach, dania podawane zbiorczo w wazach i półmiskach, można było brać do woli. Objedliśmy się za dwa dni oszczędzania na szlaku i na dzień do przodu:)


Rano po porządnym śniadaniu (szwedzki stół) i spaniu w cieple ruszyliśmy w dół.


Poranny chłód tylko dodawał energii.


Szybko z resztą robiło się ciepło.


Nie śpieszyliśmy się wiedząc, że to nas ostatni dzień w górach na szlaku. Mieliśmy dość wrażeń. Mimo, że wstępnie miałem zarysy zdobycia jeszcze innych szczytów, to stwierdziliśmy, że  kondycyjnie mogłyby być problemy. Przebyte kilometry i przeniesione kilogramy dały się we znaki. Musimy jeszcze popracować nad "odchudzeniem" plecaków. Bez prowiantu i picia ważyły po 12 kg. Ze wszystkim na początku trasy dochodziły do 20-stu.


Każda okazja do pstryknięcia była wykorzystana. Tych pstryknięć było prawie 1.000 tak, że tutaj jest ich tylko cząstka ale myślę, że reprezentatywna.


Mieliśmy szczęście, bo robiło się coraz cieplej. Coraz niżej a słońce coraz wyżej a my szliśmy większość drogi dolinami w cieniu.


Spojrzenia w tył za siebie.


Powrót zaskoczył nas bardzo pozytywnie. Trasa urokliwa.


Po suchych szczytach mieliśmy wrażenia, że przedzieramy się przez "dżunglę":)


Wodę uzupełniliśmy w schronisku, więc już nie mieliśmy dylematu pić czy nie pić ze strumienia. "Miny" tutaj również były częste.


Jeszcze trochę i maczeta by się przydała.


Szlak zalewany wodą, ale odmiana.


Co jakiś czas porzucone gospodarstwa. Jak widać tendencja na całym świecie ta sama; młodzi do miast. Większość spotykanych tam gospodarzy to ludzie starsi.


Naprawdę przyjemne zejście.


Widoki cały czas piękne.


Prawie sawanna. Dwu-metrowa trawa.


Chwilowe podejścia tylko dodawały uroku i urozmaicenia trasie.


I suszonymi papryczkami wita nas Capileira, druga co do wysokości położenia wioska w Hiszpani.


I obietnica prysznicu i wyżerki.


Odświeżeni z pełnymi brzuchami zmieniamy się w typowych turystów, oglądających z czego ten rejon słynie.


Pełne zadowolenie z osiągniętego celu i szczęśliwego dotarcia do "cywilizacji" wypisane na twarzy.


Swobodne szwędanie się urokliwymi uliczkami.


Następnego dnia bez grama obciążenia spacer do sąsiedniej wioski Bubion.


Podobna do innych w tej okolicy.


I tak niewielka, że po godzinie już wracaliśmy.


Kolejnego dnia autobus rano do Grenady, tam za chwilę do Malagi. Wyszliśmy z dworca i patrząc na reklamy noclegów, mijając hotele doszliśmy w kilka minut do Hostelu Tilos.


I plaża, obowiązkowo z widokiem na góry:)


Zmyliśmy kurz z podróży bezpośrednio w morzu.


Gdy się robiło głośno i ciasno.....


.... ruszaliśmy pozwiedzać.


Nasz kumpel z mini oceanarium.


I znowu plaża.


Ostatni dzień poświęciliśmy już tylko na zwiedzanie starej części Malagi.


Pałac Alcazaba. Tak dla porównania bo wiele rzeczy mogłoby nasze państwo zapożyczyć od innych. Bilet normalny tylko 2,20 E a studencki 0.60 E!!!!!!!! Bez komentarza.


Coraz ciekawsze panoramy miasta.


Z tego pałacu wzdłuż murów dochodzi się do zamku na wzgórzu, gdzie wiewiór powiedział nam, że o 14.00 w niedzielę wstęp wolny a była 13.45. Więc poczekaliśmy i weszliśmy o 14.00-tej. To jest promowanie kultury i sztuki. Bez komentarza.
Zbliżamy się do końca więc krótkie podsumowanie:

Hiszpania. Sporo rzeczy się potwierdziło. Hiszpanie niekoniecznie umieją lub chcą się dogadywać w innych językach. W 95% bardzo mili i uprzejmi, pomocni.
Taka refleksja mnie naszła z innej beczki. Łukasz zarośnięty, ja już trochę też, nie ogolony od tygodnia. On roztargał jedyne spodnie. Idziemy uliczką w Maladze podjeżdża do nas na rowerze zapakowanym różnymi reklamówkami (widać, że bezdomny) i pyta się nas czy jesteśmy głodni. Czyżbyśmy wyglądali na włóczęgów:) Dziękujemy i chwilę później widzimy jak siedzi na łąwce z dwoma innymi i pałaszują coś za smakiem. U nas. Siedzimy w lokalu na dworcu we Wrocławiu, w ciągu godziny podchodzi 4 naprutych gości żebrząc.
Taka różnica kulturowa:)
Może mieliśmy szczęście nie wchodząc tam gdzie się nie powinno w Hiszpanii, ale wałęsaliśmy się sporo i nikt nas nie zaczepiał.


Góry Sierra Nevada. Surowe. Suche, przynajmniej we wrześniu w wyższych partiach. Rozległe, masywne. Wychodziliśmy na Mulhacen półtora dnia cały czas pod górę, chwilami tylko równo. Schroniska rzadziej niż u nas, przynajmniej te obsługowe.
Warte zobaczenia a dla nas to był test i przygotowanie pod jeszcze wyższe góry i suchsze klimaty.


I w końcu wzbiliśmy się w drogę powrotną do Polski. Ile razy jeszcze będę to powtarzać "tyle płacić i się bać" lubię chodzić po górach, nie lubię latać!















 
                     
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja