Wyprawy w góry - wędrówki z pasją.

Nadeszła Ciemność

 

Nadeszła Ciemność.

 

 

 

Dlaczego Ciemność  przez duże C? Bo to nie zwykła ciemność, tylko wszechogarniająca, bez początku i bez końca Ciemność której nie jesteśmy w stanie pojąć. Ciemność  jako stan naszego umysłu, Ciemność, która zawładnęła naszymi sercami.  Ciemność jako etap zamykający życie takie jakim go znamy. Ciemność jako brak światła, ciepła i brak obecności drugiego człowieka. Ciemność podczas której mamy czas na ocenę swojego życia. Ciemność po której musi nadejść Jasność, tylko czy aby na pewno?

Ciemność, która sprawiła….. no dobrze zacznę po kolei.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dolina.

 

Zima po kilku pierwszych latach wędrówek tylko w sezonie wiosenno-letnim stała się moją ulubioną porą roku.  Nie narty czy inne sporty zimowe, ale rozległe białe przestrzenie, wyzwania zupełnie inne niż letnią porą sprawiły, że polubiłem piesze,  górskie, zimowe wędrówki. Czy może być coś piękniejszego niż zimowa wędrówka w górach? Tylko ten kto tego nie doświadczył może zaprzeczyć.

Są różne uzależnienia. Dobre i złe. Dobre uzależnienie to oczywiście takie, które zmieniają  nas na lepsze. Mam kilka uzależnień i mam nadzieję, że są one z tych dobrych. Największe z nich to wędrówki górskie. Zmuszają mnie o dbanie o kondycję. Pozwalają pozytywnie się wyżyć i oderwać od tego szaleńczo rozbieganego świata. Czym dalej, wyżej zagłębiamy się w góry spotykamy wartościowszych ludzi. Coraz mniej turystów a coraz więcej pasjonatów i zdrowo zakręconych. W zimie jest mniej turystów na szlakach a więcej prawdziwych pasjonatów.

Miałem dłuższą przerwę w  wędrówkach. Mimo że tym razem nie miałem z kim wyruszyć w góry, postanowiłem nie odpuścić i zaplanowałem samotny wypad. Zaplanowałem….. to za dużo powiedziane. Wybierając się w góry po raz setny, człowiek robi większość rzeczy automatycznie dostosowując szczegóły do specyfiki danej trasy, pory roku itp. Większość rzeczy potrzebnych do wypadu miałem w plecaku. Dorzuciłem parę skarpet i bieliznę na zmianę, trzy kartusze z gazem, palnik  i zakupiony wcześniej prowiant.

Ten wypad miał być podobny do kilkudziesięciu wcześniejszych. Nie przejmowałem się prognozą pogody. Nauczyłem się czerpać radość z wędrówek nawet gdy nie było ładnych widoków z powodu  złej pogody. Gdy była naprawdę zła zimowa pogoda na szlaku przez cały dzień spotykało się tylko kilku podobnych do mnie zapaleńców co mi w zupełności wystarczało. Raz na kilka godzin z kimś pogadać a przez resztę czasu mogłem samotnie zmagać się ze słabościami własnego ciała i odreagować poprzez maksymalny wysiłek stres związany choćby z pracą i z całym tym zasuwającym (tylko nie wiadomo ku czemu) światem.

Nareszcie piątek popołudniu, koniec pracy. Rano już wychodząc do pracy wrzuciłem do samochodu cały ekwipunek tak, ze kilka minut po piętnastej już pędziłem na południe. Miałem do przejechania 200km co o tej porze roku - styczeń, przy padającym śniegu zapowiadało minimum trzygodzinną jazdę. Za godzinę zajdzie słońce czyli będę na miejscu grubo po zmroku ok. osiemnastej,  co kompletnie mi nie przeszkadzało. Droga do schroniska była łatwa, szedłem nią już kilkukrotnie, także nocą. Dopóki jechałem przez Śląsk, dwupasmówką rozwijałem prędkość 100-120 km/h. Już w Małopolsce jadąc drogę na Suchą Beskidzką jechałem max. sześćdziesiątką a śnieg sypał coraz gęstszy. Nie chciałem pchać się na Zakopiankę, tam łatwo utknąć w korkach. Do Doliny Kościeliskiej zaplanowałem podjechać od strony Chochołowa. Ostanie 30 km jechałem godzinę. Aura zafundowała mi prawdziwą zamieć, wycieraczki ledwo nadążały zbierać śnieg z szyby. Końcówkę przejechałem w żółwim tempie.

 Nareszcie przydrożny parking obok początku szlaku. Parkując samochód zastanawiałem się czy wyjadę jak będę wracał. Jeżeli śnieg będzie padał nadal tak intensywnie to za 3 dni może tu przybyć ponad metr. Szybko jednak moje myśli pobiegły w stronę czekającej mnie pieszej wędrówki. Było już po 19-stej, do schroniska dotrę gdzieś za dwie godziny czyli kuchnia już będzie nieczynna. Trudno, przeżyję dziś na kanapkach.

Pogoda nie jest czynnikiem, który może mi przeszkodzić w wędrówce, przynajmniej tak mi się w tej chwili wydawało. Założyłem rękawice, kominiarkę, zapiąłem kurtkę i wyszedłem z samochodu. Wiatr o mało co mnie nie przewrócił.  Pięknie wieje – pomyślałem i na szerzej rozstawionych nogach zarzuciłem plecak na ramiona. Ostatni rzut oka w głąb samochodu czy wszystko zabrane i ruszyłem w siną albo raczej w ciemną dal. Jadąc samochodem widziałem, że na zewnątrz jest wichura a teraz idąc szlakiem czułem jej moc na sobie. Gdyby to był jednostajny wiatr to pół biedy, ale on strasznie wirował, chwilami się uspokajał po czym znienacka atakował  z innej strony. A siła jego była taka, że pary razy o mało co mnie nie przewrócił. Wycie wiatru, odległy trzask łamanych gałęzi pasowałby na tło do filmu grozy.  Rewelacyjny początek drogi – tak myślałem. Potrzeba mi było skupienia na drodze, dosyć myślenia o problemach życia codziennego. To jest to: szlak, pogodowe wyzwanie wprawiły mnie euforyczny nastrój. Idąc tędy po raz n-ty wiedziałem, że dzisiaj nie będzie nudno.

Do schroniska było około 6 km co przekładało się na 2 godziny spokojnego marszu w normalnych warunkach. Dzisiaj jednak pogoda sprawiała, że czas przejścia na pewno się wydłuży. W sumie nigdzie mi się nie śpieszyło. Czerpiąc radość z samej wędrówki nieraz wydłużałem trasę, odbijałem od głównej trasy. Już dawno minął mi etap w którym najważniejsze było osiągnięcie celu, zdobycie kolejnego szczytu, bicie kolejnego rekordu. Przecież góry nie da się pokonać, z resztą gdyby nawet to po co? Lepiej nauczyć się z nią współgrać. Wtapiając się w przyrodę da się o wiele więcej przeżyć i zaobserwować. Dzisiaj to raczej niemożliwe, trzeba się będzie skupić na tym aby mimo prostego i znanego szlaku nie zabłądzić. Czołówka przy tak silnie padającym śniegu nie rzucała zbyt mocnego światła a wszechogarniająca biel sprawiała, że chwilami musiałem bardziej skupiać się na drodze. Ciekawe czy jutro będzie możliwe wyjście w wyższe partie Tatr – teraz jednak cały wysiłek muszę włożyć w marsz. Droga stała się monotonnym parciem przed siebie. Śniegu przybywało z każdym kwadransem, wyruszając było go 20 cm po dwóch godzinach  30 cm. Zaraz, zaraz powinienem już być blisko schroniska, muszę znaleźć jakiś punkt orientacyjny żeby ustalić gdzie jestem. Nagle, ogarnęło mnie dziwne uczucie, że temperatura spadła gwałtownie w dół o kilkanaście stopni. Może to uczucie potęgował coraz mocniejszy wiatr i pewne zmęczenie wkradające się w mięśnie. Wędrówka w tych warunkach kosztowała mnie jednak sporo wysiłku. Zobaczyłem przy szlaku drewniany słupek z informacją gdzie jestem. Byłem na szlaku w miejscu gdzie było odbicie w prawo do Jaskini Mylnej. Przeszedłem dopiero 4,5 km czyli ¾ trasy, byłem zmarznięty i zmęczony walką z wiatrem. Pomyślałem, że jest odpowiedni moment na złapanie oddechu przed końcowym etapem. Jak jednak odpocząć w tych warunkach,  pewnie było około -10 stopni, ale przenikliwy wiatr powodował zwielokrotnienie odczucia zimna. Zerknąłem kolejny raz na tabliczkę z informacją o jaskini i podjąłem decyzję o schronieniu się w jej głębi. Byłem już w niej, była ona położona trochę powyżej głównego szlaku. Wyjście nie szczególnie trudne. Już w trakcie wychodzenia żałowałem, że nie założyłem raków, bo w tych warunkach lajtowe wyjście zamieniło się w ryzykancką wspinaczkę. Ostrożnie i powoli wdrapałem się kilkadziesiąt metrów powyżej drogi i zagłębiłem w głąb otworu. Kilkanaście metrów od wejścia rozłożyłem karimatę i zmęczony w końcu siadłem.

 

 

 

 

Jaskinia.

 

 

Wyciągnąłem z plecaka kartusz gazowy z palnikiem, postawiłem garnuszek, wlałem wodę z butelki. Mocna herbata, kanapka z kotletem schabowym postawi mnie na nogi. Czekając na zagotowanie wody oddałem się rozmyślaniom o jaskini.

 

 

 

 

 

Przypomniałem sobie co czytałem w Wikipedii  na temat Jaskini  Mylnej: Ma prawie 2000 m korytarzy. Korytarze tworzą liczne rozgałęzienia.  W przypadku uszkodzenia latarki istnieje możliwość pobłądzenia, w przeszłości zdarzało się to wielu turystom. Ze względu na to nie są wskazane samotne wejścia. W lipcu 1945 r. w labiryntach jej podziemnych korytarzy zabłądził i zmarł z wycieńczenia ksiądz  Józef Szykowski. Jego zwłoki znaleziono dopiero dwa lata później w odległym końcu korytarza.

Zaparzyłem herbatę, jedząc , pijąc patrzyłem z pierwszej komory przez „okna” na szalejącą zamieć na zewnątrz. Chyba jeszcze przybrała na sile. Wnętrze jaskini swoją temperaturą w okolicach zera i ciszą stanowiło zachęcającą alternatywę dla rozszalałego żywiołu na zewnątrz. Byłem już tu kiedyś ale przeszedłem tylko 300 metrów szlaku ogólnie dostępnego dla turystów. Penetrowałem wtedy bardzo pobieżnie kilka tatrzańskich jaskiń jednego dnia. Nutka ryzyka pociągała mnie bardziej niż szaleńczy taniec na zewnątrz. W plecaku miałem jeszcze latarkę ręczną i sześć zapasowych baterii, prowiant na trzy dni, trzy kartusze. Podjąłem decyzję. Zamiast zmagać się z żywiołem w drodze do schroniska, spędzę kilka godzin na odkrywaniu zakamarków jaskini. Potem prześpię się a do rana pogoda się ustabilizuje i wtedy pójdę dalej.

Podniecony perspektywą  badania tajemniczych zakamarków jaskini , latarkę ręczną, baterie wrzuciłem do kieszeni kurtki, aby były pod ręką,  zarzuciłem plecak i powoli ruszyłem w świetle z czołówki w głąb jaskini. Wielokrotnie  skręcałem w większe korytarze. Na ścianach nie było zbyt ciekawych nacieków. Na razie mogłem bez problemu poruszać się na stojąco, czasami tylko pochylałem się chroniąc głowę. Po godzinie byłem pewny, ze zbadałem całość ogólnie dostępnej trasy. Żyłka odkrywcy nie pozwoliła mi jednak na tym poprzestać. Zacząłem zaglądać w kolejne korytarze, już trudniej dostępne w których musiałem się poruszać na kolanach a plecak ciągnąć za sobą. Wchodząc w kolejny niski korytarz, przeciskając się z trudem obiecałem sobie, ze to już ostatni. Dotarłem do miejsca znacznego zwężenia. Próbowałem zawrócić gdy okazało się, ze jestem w tak wąskim miejscu, ze nie mogę się obrócić. Pomagając sobie latarką ręczną poświeciłem w głąb. Za szczeliną następowało znaczne rozszerzenie. Czyli jeżeli się tam przecisnę to spokojnie zawrócę, będzie to prostsze niż czołganie do tyłu. Nie bez problemów ale udało się. Faktycznie komora była na tyle duża, ze spokojnie mogłem stanąć całkowicie wyprostowany. Skoro już tu jestem zerknę co jest dalej. Ruszyłem podekscytowany, całkowicie zapomniawszy o powrocie, korytarz kilka razy skręcał i coraz bardziej opadał w dół. A może odkryłem fragment w którym jeszcze nikt nie był. Szedłem coraz dalej zdając sobie sprawę, że zrobiłem już przynajmniej kilkaset metrów. To musi być niezbadany korytarz, coraz bardziej podjarany, rozglądając się po ścianach schodziłem w dół.

Coraz ciekawsze nacieki i formy skalne powodowały, że zafascynowany patrzyłem na ściany a mniejszą uwagę poświęcałem podłodze. A należało przede wszystkim patrzeć pod nogi. Nagle pośliznąłem się ale zamiast upaść poczułem, że lecę w dół. Nie mam pojęcia ile trwało spadanie, pewnie 2-3 sekundy. Skuliłem się, chyba bardziej wewnętrznie w oczekiwaniu na uderzenie w zetknięciu z dnem jaskini. Rozmaite myśli lotem błyskawicy przemknęły mi przez głowę, nie byłbym w stanie wyłowić jednej konkretnej. Wtem walnąłem o ziemię. Straciłem przytomność.

Gdy się ocknąłem  dłuższą chwilę leżałem sparaliżowany ze strachu.  Co jest grane? Starałem się zacząć myśleć rozsądnie. Leżę na wznak, czyli tak chyba upadłem. Plecak uratował mi życie, leżałem w pozycji żółwia na plecach. Głowa cała, rękami ruszam bez problemu. Próbuję wstać i przeszywa mnie piorunujący ból w obu nogach, nie mogę nimi ruszyć. Czołówka spadła mi z głowy, sięgam do kieszeni po latarkę, zapalam ją i patrzę na swoje nogi. Zapadająca się ziemia pode mną spowodowała też osunięcie się kilku sporej wielkości głazów i jeden z nich przygniótł mi nogi. Przy najmniejszym ruchu nogi wściekle bolały. Próbowałem rękami przesunąć głaz ale ten ani drgnął. Przeszyła mnie znowu fala bólu i zemdlałem. Ta sytuacja jeszcze kilka razy się powtórzyła, miałem wrażenie, ze z bólu tracę kontakt z rzeczywistością.

 

Jakiś czas później……

    Spróbowałem wstać, drżące nogi o mało co a odmówiłyby mi posłuszeństwa. Udało się,  jestem cały. W prawej nodze, w okolicy kostki czułem  ból ale w tej chwili roztrzęsiony, nie do końca dowierzający temu co się stało, zignorowałem go. Jakim cudem się uwolniłem? Nogi całe? Te myśli przerwał mi  dziwny zapach, gaz. To z jaskini? Nagle przyszło olśnienie. Zdjąłem plecak, wyciągnąłem kartusze z gazem, jeden pęknął i wylewał się z niego gaz. Zostawiłem go w raz z mokrym workiem w którym był. Śmiecenie to mój najmniejszy problem teraz. Odszedłem kawałek w bok, usiadłem aby przeanalizować sytuację. Sięgnąłem po telefon ale bez większych nadziei . W jaskiniach wystarczało kilkanaście metrów od wejścia aby zasięg znikał a ja przeszedłem kilkaset i to częściowo jeszcze w dół. Telefon cały ale oczywiście zasięgu brak. Wyłączyłem telefon aby oszczędzać baterie.  Nie mam co siedzieć na tyłku i czekać na pomoc. Jeżeli miałem to „szczęście” i odkryłem niezbadaną część jaskini to nikt mnie tu nie znajdzie. Nawet jeżeli jest to fragment jaskini do którego zapuszczają się grotołazi to nie wiadomo kiedy pojawi się jakaś ekipa. Nikt mnie nie będzie szybko szukał, najwcześniej za kilka dni jak nie pojawię się w pracy. Rodzina , znajomi wiedzą, ze w górach jest kiepsko z zasięgiem więc też dopiero w poniedziałek zaczną się martwić.  Znajdą samochód na parkingu i to będzie ślad mniej więcej gdzie poszedłem. Z tym, ze nikomu nie mówiłem o jaskini, bo tego nie planowałem. Ślady na śniegu wiodące do jaskini już są dawno przy tej zamieci zasypane. Muszę liczyć tylko na siebie.

 

 

Ciemność

 

Zgasiłem czołówkę, o dziwo wyszła też bez szwanku z upadku. Zdałem sobie sprawę, że muszę oszczędzać światło. Myśleć można po ciemku. Są różne rodzaje ciemności. Mieszkając w mieście jest prawie niemożliwe zaznać idealnej ciemności. Zawsze jest jakiś rodzaj półmroku, szarości. Nawet nocą na biwaku, gwiazdy, księżyc nawet przy zachmurzeniu dają minimalne światło. Tutaj była ciemność absolutna. Nie widziałem nic. Nawet swojej wyciągniętej ręki.

Zęby nie spanikować zacząłem myśleć o tym co mnie czeka w kategoriach wielkiej przygody, mam prowiantu na kilka dni. Oszczędzając, wytrzymam tydzień. Z tyłu głowy kotłowały się jednak czarne scenariusze i zapewne ktoś kto by mnie w tej chwili zobaczył, nie widziałby cienia pewności na mojej twarzy. Co ja tu będę robił, czekając na pomoc….. a może jest jakieś wyjście, może się wydrapię do miejsca skąd spadłem. Od oglądnięcia tego miejsca trzeba zacząć. Włączyłem czołówkę na maksymalną moc i zacząłem się rozglądać.

Sufit tej komory wyglądał jak dno zlewu. Ja wpadłem przez otwór, który mieścił się mniej więcej na środku. Miałem raki i czekan, ale nie miałem liny, karabinków, haków, klinów  i umiejętności aby tam się dostać. Zadanie dla spidermana.  Nie wrócę tą samą drogą, którą tu się dostałem. Nie pozostało mi nic innego jak dalsza penetracja jaskini. Wszedłem do jaskini wejściem, ale był tez drugi otwór zwany wyjściem kilkaset metrów dalej. Skoro istnieją tutaj dwa otwory znane, może jest jeszcze trzeci nieodkryty lub jakieś przejście umożliwiające powrót do głównych korytarzy.  „Tonący brzytwy się chwyta”, mnie też nie pozostało nic innego jak wykorzystać najmniejszą szansę na wydostanie się stąd.

 Zmniejszyłem światło w czołówce na minimalne. Czas na zrobienie przeglądu  ekwipunku. Ubranie jest ok, nie zmarznę, temperatura jest trochę na plusie. Najistotniejsze to światło, picie i jedzenie. Światło: czołówka, bateria ręczna ze świeżymi bateriami i sześć baterii na zapas, zapalniczka i pudełko zapałek, dwa kartusze z gazem. Jedzenie: trzy kanapki, pół chleba tostowego, trzy banany, dwa jabłka, pomidor, cztery zupki błyskawiczne, konserwa, pasztet, paczka orzechów laskowych, czekolada, herbatniki, mentosy, kilka torebek herbaty, kawy, cukru oraz sól i pieprz. Najgorzej z piciem. Miałem dwie butelki po półtora litra z czego jedna już pokazywała dno. Nie przewidywałem kłopotów, w zimie zawsze można stopić śnieg…..  Oprócz tych podstawowych rzeczy miałem jeszcze apteczkę, scyzoryk z otwieraczem i mini piłką do cięcia oraz kilka drobiazgów, które wydawały mi się zupełnie nie przydatne w tej sytuacji.

Z portfela wyciągnąłem jakiś stary paragon na którym napisałem dzisiejszą datę oraz że idę w głąb korytarza szukać wyjścia. A nuż akurat ktoś tu jednak dotrze. Na ścianie wydrapałem strzałkę w dół a przy niej pod uszkodzonym, już suchym kartuszem częściowo wsunąłem to wezwanie o pomoc. Z wrażenie nie czułem głodu, zjadłem jednak banana jako najbardziej narażonego na zepsucie i ostrożnie omiatając wzrokiem każdy szczegół ruszyłem dalej.

Szczegółowe rozglądanie przyniosło pierwszy efekt. Zobaczyłem niewielką strugę wody i po kilku minutach napełniłem do pełna pustą butelkę oraz napiłem się do syta. Podniesiony trochę na duchu podjąłem dalszą wędrówkę. Pod nogami miałem otoczaki,  kiedyś tu płynął strumień, może wyżłobił gdzieś wyrwę na zewnątrz.  Była już druga w nocy, adrenalina zaczęła opadać i do głosu coraz bardziej dochodziło zmęczenie.  Chyba jestem już wystarczająco padnięty aby zasnąć. Rozłożyłem, karimatę, zdjąłem buty, wskoczyłem w śpiwór. Wyłączyłem telefon dla oszczędności baterii. Postanowiłem go mieć włączonego w czasie marszu, powiadomi sygnałem dźwiękowym gdyby złapał zasięg. Leżałem rozmyślając nad dzisiejszym dniem. Rutynowy wypad w góry, mający być trekkingiem dla zachowania kondycji stał się mam nadzieję przygodą, którą będę wspominał do końca życia o ile…… Spałem już „pod chmurką”, choćby w Hiszpanii wspinając się z synem na Mulhacen. Tam podchodzące zwierzęta w nocy dodawały uroku noclegowi. Księżyc i gwiazdy w górze też czyniły niesamowity efekt. W jaskini spałem po raz pierwszy i po raz pierwszy sam. Ciemność, cisza. Cisza i ciemność.

Zobaczyłem, jak to możliwe w ciemności? Zobaczyłem białą, lekko fosforyzującą twarz pochylającą się nade mną. Dziwne jakby niewidzące oczy patrzące na mnie. Człowiek a może małpa przyglądała mi się z bliska coś mrucząc. Poczułem na czole oślizłą dłoń, krzyknąłem……..

Ciemność i cisza. Cisza i ciemność.  Obudziłem się zalany potem. Resztki snu przewijały mi się przez głowę. Zapaliłem czołówkę i szybko rozglądnąłem się wokół. Byłem sam czyli to tylko sen albo majaki wywołane gorączką. Czułem, ze mam podwyższoną temperaturę. Przy wkładaniu prawego buta zawyłem z bólu. Kosta była wyraźnie spuchnięta czyli stłuczenie było poważniejsze niż myślałem. Jedyne co mogłem zrobić to owinąć kostkę bandażem elastycznym. Miałem kijki trekkingowe, będę musiał je używać aby chociaż trochę odciążyć prawą nogę w czasie marszu. Postawiłem wodę na kawę, spakowałem śpiwór, zwinąłem karimatę i czekając na zagotowanie wody, wcinałem kanapkę. Zalałem kawę 3w1, piłem mając nadzieję, że mnie rozgrzeje. Łyknąłem tabletkę przeciwbólową, bo noga dokuczała mocno. Albo się „rozchodzi”, albo ją doprawię na całego. Nie będę przecież chodził cały dzień, korytarze nie będą się ciągnęły w nieskończoność. Będę znaczył ściany na rozwidleniu aby nie chodzić w kółko. Prosta sprawa, mam światło czyli wszystko do ogarnięcia. Jeżeli istnieje jakieś wyjście to je znajdę. Włączyłem telefon, było po dziewiątej, trochę pospałem. Komu w drogę, temu czas. Spakowałem palnik i resztę używanych przy śniadaniu drobiazgów. Podpierając się kijkami, lekko kuśtykając ruszyłem dalej.

Idąc, czujnie się rozglądałem a równocześnie mnóstwo myśli przebiegało mi przez głowę. Muszę oszczędzać żywność i światło w miarę możliwości, bo tak naprawdę nie wiadomo ile czasu tu spędzę. Najdłuższą i najgłębszą jaskinią w Polsce jest Wielka Śnieżna w Tatrach Zachodnich, o długości 22 km. A największą  jaskinią na świecie jest Mammoth Cave System w Kentucky w USA. Jaskinia ta liczy 563 kilometry. Mogę tylko mieć nadzieję, że nie jestem odkrywcą podobnej. Po za tym długości tych jaskiń to długości aktualnie zbadane, a są one nieustannie  eksplorowane. W przypadku niektórych co roku odkrywane jest kilka, kilkanaście km. nowych korytarzy. Złamałem podstawową zasadę stosowaną przez grotołazów. Weszłam sam, nie mówiąc gdzie. Potęgę gór znam i czuję respekt przed siłami natury. Potęgę ich wnętrza zlekceważyłem i teraz przyszło mi za to płacić. Z tych rozmyślań wyrwał mnie jakiś dźwięk dochodzący z przodu, coś jakby szmer wody. Tak, to szum wody, coraz głośniejszy w miarę zbliżania. Korytarz którym szedłem przeszedł w wielką komorę ze spadającym z góry wodospadem. Widok był niesamowity. Wodospad wpadał do niewielkiego jeziorka. Zapomniałem zupełnie o swojej sytuacji i podziwiałem to co ukazało się przed moimi oczami. Trochę rozluźniony postanowiłem umyć zęby i odświeżyć się. Wysiłek i nocna gorączka spowodowały, że już nie byłem pierwszej świeżości. Woda była zimna, wszedłem tylko po kostki i ekspresowo się umyłem, wytarłem do sucha i ubrałem. Szybka kąpiel doskonale wpłynęła na moje samopoczucie. Odświeżyła mnie fizycznie i psychicznie. Zjadłem banana i napiłem się do oporu wody. Uzupełniłem zapas wody i zacząłem kolejny raz rozglądać się po jaskini. Wodospad spadał kilkanaście metrów w dół. Był szeroki na metr, tak że musiał wyżłobić niezłe koryto powyżej. Gdybym był w stanie ruszyć w górę jego biegu. Ściany były jednak tak gładkie, nieliczne występy tak wilgotne i śliskie, ze szybko porzuciłem mrzonki o wdrapaniu się na górę. Cóż postanowiłem kontynuować wędrówkę korytarzami postanawiając sobie, że mając wybór będę posuwał się w góry aby mieć szansę na wyjście na powierzchnię a nie zagłębiać się coraz głębiej w podziemia. Ostatni rzut oka na jeziorko, refleksy świetlne rzucane przez światło czołówki, odbijające się od wody i mokrych ścian sprawiały niesamowite wrażenie. Nie takie straszne te czeluście, niekoniecznie muszą to być wrota piekieł jak się kojarzą takie głębokości pod ziemią. Może to przedsionek raju. Kto powiedział że niebo jest nad nami, o ile jest. Człowiek w sytuacjach krytycznych zawsze wraca do takich rozmyślań. Piekło, niebo, Bóg, wiara, życie po śmierci. Jestem niepraktykujący ale jak najbardziej wierzący. Wierzę w Boga, jako początek wszystkiego, jako sens naszego istnienia, jako sens naszego życia. W wierzę w życie po śmierci, może jako cząstka wszechświata, może jako gwiezdny pył, może jako inny byt. Tylko czy jestem katolikiem, chrześcijaninem? A gdybym się urodził w kraju muzułmańskim, protestanckim lub ateizmu to byłbym gorszym człowiekiem zakładając, ze robiłbym to co robię, postępując zgodnie ze swoim sumieniem, starając się nikogo nie krzywdzić, wynagradzając ewentualne uczynione krzywdy, po prostu starając się być pogodnym dobrym człowiekiem jakkolwiek błacho to brzmi. Dlatego nie wierzę w kościół jako instytucję. Wierzę w dobrych księży, bo i tacy są jak w każdym zawodzie. Wierzę w ludzi, wierzę, że z natury są dobrzy, tylko niektórzy nie mieli szansy spróbować stać się dobrymi. Wierzę, że podanie pomocnej dłoni może zmienić czyjeś życie. Wierzę w przekazywanie pozytywnej energii. Staram się, chociaż nie zawsze mi się udaje, żyć zgodnie z tymi przekonaniami i dlatego myślę, że nie zasłużyłem na koniec życia tutaj. Mam tylko nadzieję że Bóg, los czy cokolwiek co nad nami czuwa czy jak też pesymiści twierdzą manipuluje lub bawi się naszym kosztem, jest podobnego zdania. Zamyśliłem się chwilę nad tym. Myślę więc jestem, jestem więc żyję, żyję i powinienem zrobić wszystko aby to życie ocalić. Odwróciłem się plecami od jeziorka i ruszyłem naprzeciw przeznaczeniu w miarę pozytywnym nastawieniu.

Po za zasięgiem czołówki na prostych odcinkach była ciemność i cisza. Cisza i ciemność. Czasami widziałem różne cienie i półcienie. Wyobraźnia dawała popis. Co jakiś czas wydawało mi się, że coś widzę, jakiś ruch. Prawdopodobnie…. Jakie prawdopodobnie na 100% była to gra światła. Mimo powtarzania sobie tego w kółko i tak serducho biło z emocji mocniej niż zwykle. Często skręcałem znacząc to na ścianie, ale zawsze wracałem do tak jakby głównego korytarza, bo wszystkie inne kończyły się ślepymi zaułkami. Niestety główny korytarz nieznacznie ale zaczął opadać w dół co mnie napełniało niepokojem bo zmniejszało szansę na znalezienie wylotu. Może już jestem poniżej poziomu podstawy góry i zagłębiam się dalej? Te czarne myśli powodowały, że wyobraźnia też nie próżnowała. Nawet moje kroki niosły czasami dziwne echo. Czasami stawałem nagle nasłuchując, mając wrażenie, ze słyszę kroki. Najgorzej było gdy robiłem krótkie przerwy dla odpoczynku. Gasiłem wtedy światło i wtedy świat w głębi korytarza ożywał. Oczywiście w mojej głowie. Przypominały mi się wszystkie filmy typu „Zejście” i nawet dźwięk spadającej kropli wydawał się pacnięciem bosej stopy podziemnego potwora o ziemię. Nie spotkałem i raczej nie spotkam tu żadnych zwierząt myślałem czy raczej starałem się myśleć racjonalnie bo wyobraźnia rządziła się swoimi, niezależnymi prawami. Tak boję się śmierci. Nie umierania, tylko tego co jest po niej, lub raczej tego że może po niej nic nie być. Samotność i ryzyko, że być może zostało mi niewiele dni na cieszenie się życiem wzmagały tego typu myśli. Zawsze jest tak, ze człowiekowi zdrowemu bez większych życiowych problemów takie myśli rzadko przychodzą do głowy. Gdy coś zaczyna się dziać nie tak, gdy coś utracimy nieodwracalnie, lub jest duże ryzyko na utratę to wtedy zaczynamy to doceniać. Czas. Kto z nas wie ile go jeszcze ma. A tak strasznie go marnujemy, na pierdoły, kłótnie, rzeczy bezwartościowe, które tylko go pochłaniają. Choćby internet. Błogosławieństwo i zarazem przekleństwo dzisiejszych czasów. Jak każdy wynalazek człowieka może być wykorzystywany w pozytywny i negatywny sposób. Żal tylko młodych ludzi dla których staje się „bogiem”, sposobem na życie. Też wpadłem w jego szpony. Mając problemy osobiste utonąłem w jego falach. Na początku celowo aby nie myśleć o problemach, później straciłem poczucie uzależnienia. Cały wolny czas i nawet kosztem pracy czy też jakikolwiek kontaktów spędzałem przy kompie. Gdy człowiek tonie i uda mu się w końcu wydostać na powierzchnię i złapie pierwszy haust powietrza, to wtedy do niego dociera ile on znaczy. Gdy zdałem sobie sprawę z tego co się dzieje i znacząco ograniczyłem swoje przebywanie w wirtualnym świecie doceniłem mnóstwo rzeczy, m.in. właśnie czas. Staram się odtąd nie marnować go. Czemu człowiek nie rodzi się z pamięcią zbiorową gatunku? Uniknąłby tylu błędów. Tylko czy nabieranie doświadczenia i dziecięca, młodzieńcza naiwność tez nie ma swojego uroku. O ile tylko mamy jeszcze czas aby te błędy popełniać. Nigdy nie używałem narkotyków, nie mówię, że nie próbowałem z ciekawości. Nie piłem nałogowo. Rzuciłem palenie. Podświadomie zawsze czułem, że są to złodzieje czasu. Zabierają go w danym momencie i skracają ten który nam jeszcze pozostał. Staram się go wydłużyć . Coraz bardziej dbam o kondycję. Od kilkunastu lat wędrówki po górach. Od kilku lat jeżdżę na rowerze, doszedłem już  do 100km. jednorazowo. Od niedawna bieg, doszedłem na razie do 10km dziennie temat rozwojowy o ile będzie mi jeszcze dany czas. Czas, czy to nie największa waluta naszego życia a emocje i przeżycia jej pomnożeniem. Chcemy kogoś bliskiego czy też zupełnie obcego obdarować, obdarujmy go naszym czasem. Minuta uwagi, rozmowy, zrobienie czegoś wspólnie potrafi spowodować niesamowite rzeczy. Wszyscy zabiegani powinni czasami zwolnić i posłuchać swej duszy czego tak naprawdę chcą. Czego ja chcę teraz. Chcę mieć szansę stawać się lepszym człowiekiem aby kiedyś gdy skończy się mój czas niczego nie żałować. Tylko czy jest mi jeszcze dany czas…… Właśnie czas to jest to czego nie mogę teraz marnować, bo być może mam go już niewiele.

Zapaliwszy światło ruszyłem, dalej. Telefon milczał cały czas co świadczyło, że nie złapał ani raz zasięgu. Muszę się pomału oswajać z myślą, że jestem zdany tylko na siebie i od moich decyzji, od tego co zrobię zależy moja przyszłość. Tylko czy istnieje jakiekolwiek rozwiązanie z tej sytuacji. Pewnie wkrótce się przekonam. Ile bym  dał teraz aby iść podczas zamieci doliną. Ta męcząca wtedy wędrówka teraz byłaby dla mnie najsłodszą z dróg. Punkt widzenia jak zwykle zależy od punktu siedzenia. Mój punkt widzenia od wczoraj się radykalnie zmienił. Z każdą godziną następowało przewartościowanie różnych rzeczy lub dowartościowanie innych. Znowu uciekam od bieżącej sytuacji a powinienem skupić wszystkie myśli i siły nad poszukiwaniem rozwiązania. Zdawałem sobie sprawę, że zrobiłem już kilka kilometrów poruszając się mniej więcej w jednym kierunku.  Gdyby nie tragizm mojej sytuacji mógłbym sobie pogratulować bo na 99% odkryłem nową, niezbadaną część jaskini. Nie pozostało mi nic innego jak iść dalej, badając każdą odnogę. Ogarnęła mnie jakaś apatia, ruchy stały się mechaniczne bez zbytniego podniecenia poruszałem się dalej i dalej, i pomału też coraz niżej. Kilka razy miałem nadzieję na przełom bo boczne nisze znacznie się rozszerzały, ale niestety za każdym razem okazywało się, że nie mają drugiego wyjścia i musiałem wracać. Wzrastało we mnie bierne pogodzenie  z losem wynikające z bezsilności.  Co mogłem zrobić? Nic poza tym co robiłem. Iść dalej, penetrując każdy zakamarek. Czułem coraz większe ssanie w żołądku, wysiłek robił swoje, kalorie spalane domagały się uzupełnienia. Bałem się jednak naruszyć poważnie zapasy żywności. Skończyło się na zjedzeniu ostatniego banana. Wodę popijałem małymi łykami co jakiś czas podczas marszu. Po chwili kontynuowałem wędrówkę. Po chwili zobaczyłem przed sobą rumowisko większych i mniejszych  głazów. Czyżby koniec? Mam wracać i czekać na pomoc, która pewnie nigdy nie przyjdzie? Zobaczę jeszcze tylko czy nie da się przecisnąć szczytem rumowiska. Zostawiłem plecak i wdrapałem się na górę. Faktycznie był prześwit. Musiałem tylko przerzucić kilkanaście średniej wielkości głazów aby poszerzyć szparę na tyle bym mógł się przecisnąć na drugą stronę. Już miałem wracać po plecak gdy coś mnie tknęło, tak…. Czuję lekki ruch powietrza na twarzy i to nie z drugiej strony, tylko raczej dochodzący z góry. Poświeciłem w tamtym kierunku, faktycznie była szczelina, biegła w górę. Wstąpiła we mnie nadzieja. Muszę spróbować. Być może to moja ostatnia szansa. Skoro czuję ruch powietrza to jest szansa na wyjście. Bardzo mnie kusiło, żeby sobie podjeść przed wspinaczką jednak powstrzymałem się. Nie ma żadnej pewności, że się uda, muszę oszczędzać ż żywność. Muszę mieć jak największą swobodę ruchu podczas wspinaczki. Zostawiłem plecak a nawet kurtkę. Wziąłem tylko telefon, raki i czekan. Zerknąłem na pozostawiony ekwipunek. Nie będzie mi go szkoda jak się uda, mała cena za życie. Nie miałem wiele do stracenia. Pomału zacząłem wspinaczkę w górę. Raki nie do końca zdawały egzamin ale i tak dawały lepsze oparcie niż gołe buty. Metr za metrem kontynuowałem wspinaczkę. Po kilkunastu metrach dotarłem do półmetrowej póki skalnej. Siadłem na niej i chwilę dychałem.  Jak na razie idzie nieźle, oby tak dalej. Podjąłem dalszą wspinaczkę. Po około 20-30 metrach szczelina zaczęła się nieznacznie zwężać co zaczęło utrudniać wspinaczkę Nie mogłem się już podciągać po pół metra tylko coraz mniejszymi ruchami po ok 20cm. Plus tego zwężenia był taki, że gdy chciałem odpocząć nie groziło mi spadnięcie. Minimalne zaparcie nogami wystarczało podczas odpoczynku. Szczelina w dalszym ciągu się zwężała co napawało mnie niepokojem. Z coraz większym trudem przeciskałem się. Czułem powiew powietrza z góry jednak nie wiadomo gdzie był wylot na zewnątrz. Kilkanaście czy kilkaset metrów dalej. Zmuszony zostałem do kapitulacji. Nie dam rady dalej się wspinać. Pora wracać. Spróbowałem rękami odepchnąć   się w dół a tu nic. Nie mogłem się już ruszyć ani w górę, ani w dół. Przez kilkanaście minut ponawiałem rozpaczliwe próby, które nic nie dały. Zaklinowałem się. Co jakiś czas ponawiałem próby bez powodzenia. Ogarnęła mnie całkowita panika. Nie miałem pomysłu co mogę zrobić. Zgasiłem czołówkę.  Nie wiem po jakim czasie wykończony wysiłkiem zasnąłem.

Obudziłem się obolały. Musiałem w tej niewygodnej pozycji spędzić przynajmniej kilka godzin. Prawie nie czułem rąk, które były cały czas uniesione na głową. Do tego odezwał się pęcherz a nie miałem szans dostać się do rozporka. Jeszcze trochę i będę musiał sobie ulżyć w spodnie. Próbując trochę zmienić pozycję poczułem, że trochę osunąłem się w dół. Zaświeciłem czołówkę i patrzyłem na skałę przy twarzy. To nie było to samo miejsce w którym zasnąłem. Wiem, bo napatrzyłem się na nie dość długo. Zauważyłem je kilkadziesiąt centymetrów wyżej. Cud, łatwo wytłumaczalny. Widocznie podczas snu moje ciało się rozluźniło co spowodowało opadnięcie w dół. Krew szybciej zaczęła mi krążyć w żyłach. Odpychając się rękoma, pomału obsuwałem się w dół. Gdy pokonałem pierwsze kilka metrów wiedziałem, że już po kłopotach. Zmachany ale szczęśliwy znalazłem się w końcu na dnie przy pozostawionym ekwipunku. Najpierw załatwiłem się. Potem przyssałem się do butelki z wodą. Żyję, jeszcze żyję. Przyszedł mi do głowy pomysł związany ze szczeliną aby rozpalić ognisko paląc ubrania, plecak itd. Dym wydostawszy się szczeliną mógłby kogoś naprowadzić na mój ślad. Jednak szybko z tego zrezygnowałem. Przecież powietrze leci z góry w dół. Cyrkulacja nieodpowiednia do powodzenia planu. Zerknąłem na komórkę. Już niedziela. Czwarta rano. Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje. Mimo wszystko w całości beznadziejności tego położenia dzisiejszy dzień zaczął się pozytywnie. Wybrnąłem z tragicznej sytuacji i cieszyłem się chwilą obecną. Grzejąc wodę na kawę, jedząc kanapkę byłem w prawie dobrym nastroju. Mam nadzieję, ze to jakiś znak, przełamanie impasu. Zalałem saszetkę kawy 3w1. Oj, dawno nic mi tak nie smakowało. Nawet ciemność po zgaszeniu palnika nie wydawała mi się groźna tylko obiecywała spokój. Czułem mięśnie po nocce między ścianami i wysiłku wdrapywania i schodzenia ale pomyślałem, że i tak już nie zasnę a ruch dobrze im zrobi. Schowałem raki, palnik do plecaka. Wspiąłem się na rumowisko i przecisnąłem na drugą stronę ruszając dalej w głąb nieznanego.

Szata naciekowa była coraz ładniejsza co umilało wędrówkę. Kurtkę też już spakowałem na stałe do plecaka. Temperatura wynosiła ok. 10 stopni i była duża wilgotność powietrza, pewnie ponad 90% co potęgowało odczucie ciepła. Chłonąłem widoki, cieszyłem się swobodnym ruchem. Coś co wczoraj było żmudnym szukaniem wyjścia, dzisiaj po udanym odklinowaniu się było prawie przyjemna wycieczką. Kolejny raz nastąpiło przewartościowanie pewnych rzeczy. Póki mogę chodzić, póki mam światło póty jest nadzieja. Jednego nie chciałem, dojść do kresu tej jaskini. To by oznaczało mozolny powrót. Ponowne przeszukiwanie korytarzy, mając tylko nadzieję, że za pierwszym razem przeoczyłem jakieś przejście. Dopóki szedłem dalej mogłem mieć nadzieję na znalezienia wyjścia. Na obiad jabłko. Pycha. Tylko w żołądku jakoś dalej pusto. Po pewnym czasie drugie, ostatnie jabłko aby też ugasić chociaż częściowo  pragnienie. Wody zostało pół butelki. Nie mogę się wracać po wodę, bo w ten sposób nigdzie nie zajdę. Na szczęście ból w kostce nie wzmagał się co stanowiło niewielką pociechę. Jedząc ostatnią gotową kanapkę na kolację myślałem o przebytej dzisiaj drodze. Nawet biorąc pod uwagę kluczenie i sprawdzenie bocznych korytarzy musiałem zrobić kilkanaście kilometrów w jednym kierunku i kilkadziesiąt w dół, bo cały czas delikatnie trasa się obniżała. Niesamowite. Jak wyjdę z tego, będę miał co wspominać do końca  życia. Rozłożyłem karimatę, wskoczyłem w śpiwór, kurtka pod głowę jako poduszka. Chwilowo udało się oszukać głód. Czego można chcieć więcej. Może jutro będzie w końcu ten dzień.

Zerkam na komórkę. Po ósmej. Zmożony wczorajszymi wydarzeniami spałem prawie jednaście godzin. Nie od razu zapaliłem czołówkę. Poniedziałek. Dzisiaj się zacznie. Telefony, co jest grane. Wkrótce zaczną mnie szukać w górach, ale nie tu. Tutaj muszę sobie radzić sam. Mogę wrócić do miejsca gdzie wpadłem, krzyczeć aż stracę głos w nadziei, że ktoś znajdzie się w pobliżu i mnie usłyszy lub iść dalej. Wrócić zawsze jeszcze mogę. Póki mam wybór wolę działać. Zanim śniadanie rzut oka na prowiant.  9 kromek chleba tostowego,  pomidor, cztery zupki błyskawiczne, konserwa, pasztet, paczka orzechów laskowych, czekolada, herbatniki, mentosy, kilka torebek herbaty, kawy, cukru oraz sól i pieprz.  Końcówka wody. Zapasy mimo oszczędzania, drastycznie się skurczyły. Chleb musi mi wystarczyć na trzy dni. Dzisiaj z pomidorem. Powiedzmy, ze jedna kromeczka z dwoma plasterkami pomidora mnie zaspokoiła. Musze jednak myśleć racjonalnie. Nie wspinam się jak na razie, plecak niezbyt ciężki, idę lekko w dół nawet osłabiony dam radę.  Nie mogę sobie pozwolić na wyżerkę a za dwa dni nie mieć nic. Podczas pakowania padła bateria. Wymieniłem i oczywiście ustawiłem na najoszczędniejszy tryb świecenia. Zwilżyłem szczoteczkę i umyłem zęby, wyplułem pastę już bez popukiwania wodą. Dzisiejsza wędrówka była trochę inna. Kilka razy boczne odnogi wiły się na kilka kilometrów co za każdym razem po pewnym czasie dawało mi nadziejna odkrycie nowej drogi być może prowadzącej ku wyjściu. Nie wiem czemu ale jakoś podświadomie czułem że ten główny korytarz jednak gdzieś konkretnie prowadzi. Powoli nabierałem przekonania, że nie zakończy się ślepą ścianą. Obiad, wiadomo, kromka z pomidorem. Rozkoszowałem się każdym gryzem. Minimalne uczucie sytości, krótkotrwałe ale zawsze coś. Podczas marszu zapominałem o jedzeniu, ale podczas odpoczynku zawsze myśli wracały do jedzenia. Nawet nie specjalnie przed nimi uciekałem. Wolałem je od tych drugich. Co będzie jeśli nie znajdę wyjścia. Więc rozmyślałem co sobie zafunduję za smakowitości po wyjściu. Hmmmm. Oczywiście pizza i cola. Nieważne, że  niezdrowo, byle dużo. Podczas marszu znowu skupiałem się na obserwowaniu każdego załomu, znaczeniu zakrętów i bocznych odnóg. Tak dotrwałem do wieczora. Postanowiłem trzymać się pór dnia aby zachować pozory normalności. Kolacja. Kolejna kromka z resztką pomidora. Łyk wody. Po czym ucieczka w sen. Ucieczka od niepokoju, od niedojedzenia, od coraz silniejszego pragnienia, od wszechogarniających ścian, ciemności, ciszy i nieskończoności. Tak zasypiając miałem ostatkiem świadomości myśl, że ta droga się nigdy nie skończy.

Wtorek. Piąty dzień. Dzień konserwowy. Dzisiaj śniadanie, obiad i kolacja wyglądały tak samo. Kromka z kawałkiem konserwy. Nie mam już wody.

Pasztetowa środa. Problem z jedzeniem schodzi na drugi plan. Myślę tylko o piciu. Tyle razy w filmach, książkach była mowa o piciu moczu. Bałem się, że jak to zrobię to zwymiotuję a w efekcie jeszcze bardziej się odwodnię. Żeby zjeść kromkę na obiad lizałem wilgotne ściany aby zwilżyć usta. Moje tempo marszu znacznie spadło a poczucie beznadziejności z godziny na godzinę nasilało się. Miałem już zamiar zatrzymać się na noc, szedłem mocno zmęczony, gdy usłyszałem plusk wody. Byłem tak zmęczony, że dopiero po kilku krokach dotarło do mnie co jest źródłem tego dźwięku. To ja już brodziłem po kostki w wodzie. Przez chwilę zastanawiałem się czy to prawda. Nabrałem wody do złączonych rąk i piłem tak kilka razy. Nieraz doświadczyłem porządnego pragnienia i wiem jak wtedy smakuje woda. Ta miała najpyszniejszy smak jaki pamiętam. Wróciłem na suche miejsce. Zostawiłem plecak, napełniłem butelki i garnuszek wodą. Podczas gotowania wody na herbatę popijałem wodę małymi łykami delektując się jej smakiem.  Jedząc zastanawiałem się nad nową sytuacją. Miałem wodę i jeszcze trochę jedzenia ale byłem u kresu drogi. Korytarz znacząco opadał i był cały zalany wodą. To koniec. Muszę wracać. Do początku mojej wędrówki dotrę w 2-3 dni chyba, ze na nowo zacznę przeszukiwać boczne korytarze w nadziei znalezienia jakiejś przeoczonej odnogi. Piętka chleba posmarowana resztką pasztetu popita herbatą spowodowała w moim już chyba lekko skurczonym żołądku jako takie poczucie sytości co spowodowało senność. Zgasiłem czołówkę i prawie natychmiast zasnąłem.

Dzień 7. Obudziłem się pierwszy raz od kilku dni w miarę wypoczęty. Leżałem przez chwilę w absolutnej ciemności twarzą zwrócony w stronę wody. Przez chwilę myślałem, że to jeszcze resztki snu mamią moje oczy. Zerwałem się gwałtownie. Widziałem ŚWIATŁO! Słabe ale jednak światło dobiegające gdzieś z pod ściany z głębi wody. Usiadłem, nogi mi drżały. Spokojnie. Samotność, ekstremalne przeżycia, niedożywienie i częściowe odwodnienia może spowodowały halucynacje. Wpatrywałem się w wodę i nadal widziałem te prześwity rozjaśniające ciemność wody. Skoro jest światło, musi być po drugiej stronie wylot przez które wpada światło dzienne. Nawet jeżeli wyjście do niego będzie po pionowej ścianie spróbuję. Tylko najpierw muszę się tam dostać. Spokojnie. Już nie pierwszy raz myślałem, ze nadchodzi koniec moich kłopotów. Trzeba nadal postępować racjonalnie. To tylko szansa a nie pewność. Postanowiłem z racji niewielkiego wyboru a bardziej z racji dostępu do wody wziąć się za zupki chińskie. Wydzielanie racji jak najbardziej aktualne najem się jak się stąd wydostanę. Połowę zupki na cały garnuszek i tak stanowiło niezłą ucztę. Być może to świadomość, że być może za chwilę spojrzę w niebo napawało mnie energią. Pływanie nie jest moją mocną stroną. Nurkowanie tym bardziej. Zdarzało mi w Morzu Czarnym nurkować ale z maską i na głębokości max. 2 metrów a tu czekała mnie jedna wielka niewiadoma. Nie wiem czy moje latarki przeżyłyby to zanurzenie więc postanowiłem to zrobić bez nich ale wziąłem latarkę ręczną zapakowaną w woreczek foliowy na wszelki wypadek gdybym potrzebował po drugiej stronie jednak więcej światła. Rozebrałem się do bokserek, adrenalina spowodowała, ze nie czułem chłodu. Być może ostatnia trudna rzecz do zrobienia.  Z tą myślą szedłem krok za krokiem. Mając wodę po szyję obróciłem się w stronę ciemności tunelu. Po chwili wątpliwości nabrałem głęboko powietrza i zanurzyłem się. Nie wiem jak by się skończyła ta próba gdybym musiał przepłynąć trochę więcej. Na moje szczęście wystarczyło około trzech metrów i tylko jedno uderzenie głową o powałę tunelu aby znaleźć się po drugiej stronie. Przecierając oczy pomału wychodziłem na skałę. Stanąłem i zamarłem z wrażenia. Byłem w dużej, nie, w ogromnej jaskini. Powała była ponad 200 m. nade mną. Szerokość kilkadziesiąt m. a długość….. końca nie było widać. Widziałem. Słabo ale widziałem.  Nie włączyłem latarki ale też nigdzie nie było widać otworu, czy choćby szarości świadczącej, ze jest gdzieś za załomem. Podszedłem do ściany, dotknąłem jaśniejszych fosforyzujących kamieni w ścianie. Nie rozumiem, są minerały które oddają światło ale z tego co mi moja skromna wiedza podpowiada to muszą to światło wchłonąć np. w dzień aby świecić w nocy. Odkryłem nowy ciąg jaskiń, teraz być może nowy minerał. Szkoda tylko, ze być może nikt się o tym nie dowie. Koniec pesymizmu. Żyję i tylko to w tej chwili się liczy. Jaskinia ciągnie się daleko. Mam gdzie iść dalej. Mam wodę. Postanowiłem przerzucić cały ekwipunek tutaj i kontynuować wędrówkę. Musiałem to zrobić na kilka razy aby w miarę zabezpieczyć sprzęt, zwłaszcza palnik i jedzenie przed zmoczeniem. Zapakowałem w reklamówkę, szczelnie zawiązałem i udało się. Trochę to trwało, rozharatałem niegroźnie ramię ale udało się. Wszystko było już ze mną po nowej stronie. Porozkładałem rzeczy, bo część ubrań jednak zmokła. I  aby nie zapaskudzić sobie wody do picia, poszedłem w odległą część jeziorka.  Miałem tylko 2 saszetki płynu do kąpieli, czas na użycie jednej z nich. Kąpiel a zwłaszcza umycie długich włosów przyniosło poczucie odświeżenia i napływ energii.  Napływ adrenaliny spowodowanej nadzieją na szybkie wyjście i jaj spadek gdy okazało się, ze nie ma wyjścia sprawił odpływ sił. Postanowiłem spędzić tu dzisiaj resztę dnia. Wysuszyć ubrania, plecak, nabrać sił przed dalszą drogą. Wróciłem myślami do mojego nurkowania. Kilka razy podczas niego czułem jakieś dotknięcia na ciele. Nie zauważyłem tu żadnych glonów. Muszę to sprawdzić. Stanąłem nad taflą wody i rozglądałem się. Nic nie widać. Wróciłem po czołówkę i jest jedna, druga, kolejna, już kilkanaście małych rybek wypatrzyłem. Po jeszcze dokładniejszym przyglądnięciu się wodzie i na brzegu zauważyłem sporo innych żyjątek: widłonogi, robaczki, ślimaki, mini raczki. Ten podziemny świat tętnił życiem.  Ryby były  białe a właściwie przeźroczyste. Unikały światła, gdy świeciłem na nie to uciekały z promienia. Wróciłem do ekwipunku. Wziąłem dwa kijki, rozłożyłem je na maksymalną długość. Włożyłem je do środka koszulki rozciągają je w przeciwległe strony i miałem prowizoryczną sieć. Tak uzbrojony wyruszyłem na łów, który nie okazał się szczególnie trudny. W godzinę złapałem ich kilkanaście. Oglądnąłem je z bliska. Zwykłe półprzeźroczyste rybki bez oczu. Odciąłem tylko łebki i nastawiłem na zupę. Moja pierwsza, samodzielnie ugotowana zupa rybna. Dobrze, że miałem kilka saszetek pieprzu i soli więc mogłem doprawić do smaku. Może nie były to rarytasy ale brzuch całkiem nieźle zapełniło. Pojedzony włączyłem czołówkę aby dokładniej zbadać tę część jaskini. Przepiękne kilkunastometrowe stalaktyty wiszące wysoko w górze a na ziemi równie duże stalagmity w postaci słupów co sprawiało wrażenie jakbym był sali zamkowej. Największe z nich miały kilkadziesiąt metrów wysokości i kilkanaście metrów średnicy.  Niektóre złączone góra z dołem stalagnaty już całkowicie potęgowały te odczucia. Widok niesamowity tylko tronu brakowało do kompletu. Gdyby nie powaga mojej sytuacji mógłbym sobie pogratulować odkrycia. Mimo wszystko muszę obiektywnie stwierdzić, że było to jedno z najpiękniejszych miejsc w jakich byłem. Z racji obfitości wody kontynuowałem dzień z zupą. Na kolację druga część zupki chińskiej. Napęczniała porcja makaronu znajdująca się w niej sprawiła, ze było co łowić łyżką. W miarę pojedzony, w lepszym nastroju oddałem się rozmyślaniom. Gdybym wiedział gdzie jest wyjście i mógł w każdym momencie z niego skorzystać to wtedy z chęcią bym tu jeszcze spenetrował okolicę, tak niesamowite wrażenie sprawiały te formy skalne. Tak sobie myślałem wiedząc, że jest to nierealne. Tak naprawdę gdyby tylko była jakaś szczelina prowadząca do świata zewnętrznego czmychnąłbym nie oglądając się na nic. Pomarzyć dobra rzecz. Na golasa wskoczyłem do śpiwora pozwalając jeszcze wilgotnym ubraniom dosychać. Na szczęście śpiwór przetransportowałem suchy. Zasunąłem zamek nad głową zostawiając tylko mały lufcik i skulony z chłodu udałem się na spotkanie z Morfeuszem.

Ósmy dzień. Piątek. To już tydzień jak plątam się po podziemnych korytarzach szukając wyjścia. Nie zamierzałem się poddać i podniesiony na duchu wczorajszymi wydarzeniami z większym optymizmem patrzyłem w przyszłość. Przynajmniej miejscami będę mógł nie używać światła co pozwoli oszczędzać baterie. Jest tu podziemne życie, co pozwoli mi przeżyć po wykończeniu zapasów żywności. Właśnie leżąc  patrzyłem na kolejnego podziemnego mieszkańca. Kilka metrów ode mnie w płytkiej wodzie pływały kilkunastocentymetrowe jakieś zwierzęta wodne. Trochę przypominające węża ze względu na długość ciała, miały jednak małe nóżki z trzema chyba palcami. Ich kolor przypominał ludzką skórę. Nie wyglądały smakowicie. Wolę pozostać przy rybach. Nie chcąc tracić rano czasu na łowienie ryb zrobiłem znowu zupkę chińską, oczywiście połówkę trzymając się planu. Ruszyłem w stronę odległego krańca jaskini, gdzie doszedłem po pół godziny. Tutaj znowu musiałem włączyć czołówkę bo kamienie fosforyzujące były nadal ale dużo rzadziej i nie rozświetlały już wystarczająco mroku. Po opuszczeniu tej ogromnej komory szedłem tak jakby korytem rzeki środkiem którego płynął strumyk oczywiście w tym samym kierunku co ja, bo teren dalej nieznacznie ale jednak się obniżał. Nastąpił chyba najprzyjemniejszy okres jak dotąd w mojej podziemnej wędrówce. Tymczasowo bez większych obaw o jedzenie i picie a nawet światło, bez bólu nogi szło mi się całkiem przyjemnie. Korytarz był bardzo przestronny. Wysoki na kilkanaście metrów i na tyle też szeroki, prawie bez odgałęzień. Zawsze lubiłem w górach wędrować wzdłuż strumienia, szczególnie przyjemne w upalne dni a tutaj ze względu na świadomość, że mam wody pod dostatkiem. Nie powiem, że zapomniałem o tragizmie swojej sytuacji. Zacząłem jednak z każdym dniem myśleć coraz bardziej przyziemnie. Skupiałem się na tym co było w danym momencie istotne aby przeżyć. Moje myśli coraz bardziej koncentrowały się na tym co tu i teraz. Jedynie przed zaśnięciem pozwalałem sobie na chwilę rozmyślań o świecie zewnętrznym, który pomału wydawał mi się coraz mniej realny czy też coraz mniej osiągalny. Skupiwszy się codziennie na prozaicznych czynnościach udało mi się osiągnąć może i chwiejne ale jednak poczucie wewnętrznej równowagi. Na obiad była oczywiście przyjaciółka wędrownika, druga część zupki. Czułem się dobrze, no może prawie dobrze, miałem sporo jeszcze sił. Wędrowałem do późnego wieczora aż dotarłem mini, kilku metrowego stawiku. Z nadzieją na kolację postanowiłem rozbić tu biwak. Biwak….. chmmm, chyba w takim dobrym nastawieniu wtedy byłem, że mogłem tak pomyśleć. Woda od pierwszego podziemnego połowu kojarzyła mi się już nie tylko z gaszeniem pragnienia ale także z nadzieją na jedzenie. Dzisiejszy dzień nie wyczerpał mnie z sił więc ze znacznym ich zapasem przystąpiłem dom połowu. Stawik był nieduży co znacznie ułatwiało zadanie choć z drugiej strony jego zasoby rybne były niewielkie i dosyć szybko wyłapałem większość rybek. Wydawałoby się, że jako zapalony akwarysta będę miał problem natury moralnej z konsumowaniem niewielkich rybek, ich małe rozmiary same nasuwały skojarzenia akwarystyczne.  Doświadczenia ostatnich dni i głód, który coraz bardziej mi doskwierał sprawił, że problem nie zaistniał. Skrajne przeżycia powodują wiele zmian w naszym nastawieniu do różnych rzeczy i dopóki nie znajdziemy się w danej sytuacji nie możemy być pewni jak się zachowamy. Człowiek w ekstremalnych sytuacjach może się wspiąć na wyżyny człowieczeństwa albo też pokazać tą swoją drugą, mroczną naturę, bo każdy ją ma pytanie tylko na ile w danej sytuacji potrafi nad nią zapanować. Współdziałanie ludzi w takich sytuacjach ujawnia ich prawdziwe natury. Odpukać ja nie jestem narażony na takie dylematy.  Moja sytuacja zależy teraz tylko ode mnie. Kolacja, zupa rybna wyszła całkiem dobrze. Jedząc zastanawiałem się czy jestem jeszcze w Polsce. Większość Tatr leży po stronie słowackiej. Być może już przekroczyłem granicę. Nie jestem w stanie określić kierunku mojej wędrówki. Wiedziałem, że o ile nie wystąpią jakieś nie przewidziane okoliczności poradzę sobie przez następne kilka dni i może do tego czasu dotrę do jakiegoś wyjścia.

Samotność. Tak chyba ona najbardziej mi teraz dokuczała. Człowiek jest istotą stadną. Mimo iż nigdy nie miałem problemów z przebywaniem sam na sam ze sobą, przeciwnie często uciekałem od kontaktów z innymi to ta sytuacja już dawno mnie przerosła pod tym względem. O czym marzyłem przed zaśnięciem. O słońcu, powiewie wiatru na przełęczy, o deszczu, przestrzeni, spotkaniu z bliskimi, o spotkaniu z człowiekiem. Uważajmy o czym marzymy. Jeszcze niedawno marzyły mi się przygody. Gdy marzenia się spełniają nie zawsze okazują się takie piękne jak wtedy gdy są jeszcze tylko marzeniami. Może marzenia są po to aby o nich marzyć a życie najlepiej jak jest pewne, spokojne i przewidywalne. Przygoda zawsze mnie pociągała ale w granicach normalności. Nie mam potrzeb przeżyć ekstremalnych, nie muszę buzować cały czas wypełniony na maxa podniesioną adrenaliną. Cała ta wędrówka przeniesiona na powierzchnię byłaby wspaniałym przeżyciem a tutaj była po prostu walką o przeżycie. Być może to co myślę jest trochę nieskładne ale czy myśli człowieka w takiej sytuacji mogą być poukładane. Zasypiając pomyślałem jeszcze, że mogłem zrobić przepierkę bielizny. O czym ja myślę. Jeszcze trochę i się tutaj zadomowię. Jednak takie właśnie zwykłe myśli pozwalały mi nie zwariować i pozostać przy zdrowych zmysłach. Czym bardziej skupiałem się na czynnościach prozaicznych, dnia codziennego i nie wybiegałem za daleko w przyszłość tym lepsze było moje samopoczucie. Zasypiając, patrząc na kilka fosforyzujących kamieni prawie miałem wrażenie zasypiania pod gołym niebem, przypomniałem sobie kolejny raz nocleg w górach Sierra Nevada.  Będąc już na granicy snu i jawy nawet słyszałem  schodzące koziorożce i widziałem niewyraźne sylwetki w oddali. Co ja bym dał, żeby to była prawda.

Kolejny dzień zaczęty od pół zupki chińskiej. Postanowiłem nie dawać wszystkich przypraw zostawić sobie trochę na przyszłe zupki rybne. Zanim zagotowała się woda, zrobiłem mini przepierkę, mokre rzeczy przywiążę na górze plecaka, wyschną w drodze. Jedząc zupę marzyłem o wbiciu zębów w kawał mięsa. No koniec tych myśli bo się rozkleję, trzeba się cieszyć z tego co mam. Za niedługo będę wspominał te dania jako królewskie uczty, chyba, że się już wydostanę stąd i wtedy już chyba nigdy nie zjem chińskiej zupki a na pewno nie ugotuje rybnej. Ruszyłem w drogę. Okolica ulegała delikatnej przemianie. Coraz rzadziej zdarzały się boczne, krótkie korytarze. Główny którym szedłem nieznacznie ale systematycznie rozszerzał się, miejscami mając kilkanaście metrów szerokości. Zdarzały się rumowiska skalne przywodzące na myśl gołoborza co automatycznie przeniosło moje myśli do wypadu z Łukaszem w Świętokrzyskie na Łysą Górę. Wypuszczaliśmy się też w niewysokie góry chcąc zdobyć wszystkie szczyty Korony Gór Polski. Mam nadzieję, że będzie mi dane je zdobyć bo na kilku jeszcze nas nie było. Wracając do rzeczywistości rozglądałem się po ścianach i sklepieniu korytarza. Znowu mogłem to robić bez czołówki, bo kamieni fosforyzujących przybyło. Szerokość korytarza wynosiła miejscami już do 20 metrów. Strumień najczęściej płynął jego środkiem. Zdarzało się też jego zbliżenie do jednej czy też drugiej ściany co powodowało, że kilka razy musiałem go przekraczać. Był on jednak ciągle niewielki i nie stanowiło to żadnego problemu. Nawet nie musiałem ściągać butów. Z powodu większych przestrzeni wędrówka stała się bardziej przyjemna. Dwa kolejne dni upływały podobnie. Założyłem ostatni kartusz z gazem. Ostatnią zupkę chińską postanowiłem dodawać po trochu do rybnych. Rybek na szczęście nadal było sporo. Martwił mnie jednak kończący się zapas paliwa. Musiałem przejść na jeden posiłek dziennie, starałem się nałapać jak najwięcej rybek nawet do 20 szt. plus odrobina zupki chińskiej sprawiały, że gęstość  takiej potrawki była sporo co dawało na kilka godzin poczucie sytości. Tak więc po całodziennej wędrówce następował połów po czym obiadokolacja. Nie ruszałem pozostałej odrobiny prowiantu, traktując go jako żelazne racje na czarną godzinę. Pomału zacząłem tracić poczucie ilości dni spędzonych tutaj. Padła mi komórka co sprawiło, że pory dnia od tej chwili istniały umownie. Od jakiegoś czasu przyglądałem się coraz częściej skałom. Moja wiedza podpowiadała mi, że bez światła słonecznego mogą co najwyżej występować tu tylko jakieś formy grzybów. Coraz częściej spotykałem jednak na skałach pewien rodzaj mchu. No cóż chyba już nic mnie tutaj nie zdziwi. No ale skoro w wodzie rozwija się życie to w sumie nic dziwnego, ze poza nią też. Życie, ileż razy potrafi nas zaskakiwać. Na pustyni, na lodowcach, w głębinach oceanów, w miejscach gdzie wydaje się, że nie ma prawa istnieć, rozwija się, dostosowuje do panujących w danym miejscu warunków i ewoluuje. Przyglądając się faunie i florze tutaj w podziemnym świecie doszedłem do wniosku, że tutejsze środowisko nie stanowi wyjątku pod tym względem. W wodzie istnieje cały ekosystem i na lądzie jak widać również. Przyglądając się kępkom mchu widać było widać było różne żyjątka. Jakieś wijące robaki, pewien rodzaj pajączków. Pytanie czy ewolucja tych podziemnych organizmów poszła dalej?

Do dzisiejszego dnia byłem pewien, że jestem pierwszym człowiekiem, który wędruje tymi podziemnymi korytarzami. Prosiłem w myślach Boga aby moja samotność wreszcie się skończyła. Gdy coś nam jest dane, po to aby zaraz to stracić to jaki to ma sens? Czy po to aby jeszcze bardziej docenić tego brak? Czy mogłem jeszcze zatęsknić za samotnością? Czy spotkanie z kimś na pewno mogło oznaczać wybawienie?

Kolejny dzień zaczął się dokładnie tak samo jak kilka poprzednich. Na śniadanie tylko kubek zimnej wody. Ubranie butów, zwinięcie materaca i karimaty i byłem gotowy do drogi. Szedłem już kilka godzin gdy wydało mi się, że coś słyszę. Stanąłem ale dźwięk się nie powtórzył, więc ruszyłem dalej. Mam przesłyszenia – pomyślałem – jeszcze trochę samotności i zbzikuję. Co jeszcze mnie może tutaj spotkać. Człowiek nie zbadał jeszcze głębin oceanów a co dopiero wnętrze ziemi. Szedłem zamyślony i prawie na niego wszedłem. Stał bez ruchu trzy metry przede mną. Jego bezruch i niewielki wzrost metr dwadzieścia sprawił, że udało mi się nie spanikować. Człowiek lub istota homoidalna bardzo przypominająca kształtem człowieka. Bardzo blady.  Stał na dwóch nogach, opuszczone dwie ręce. Głowa na krótkiej szyi pozbawiona owłosienia. Uszy nieproporcjonalnie większe niż ludzkie. Równie duży, spłaszczony nos. Najdziwniejsze jednak były oczy. Nie widziałem w nich źrenic a raczej była zatarta różnica między nimi a białkami. Jakby zamglone, nie do końca reagujące, podążające za moimi ruchami. To był samiec a przynajmniej osobnik z penisem. Szczupłej budowy z długimi kończynami. Najbardziej niesamowite były dłonie i stopy. Między palcami mini błony i zakończone pazurami jak u drapieżnego zwierzęcia. Tak właśnie te pazury to jedyny groźny element tego osobnika. Jednak cała jego postawa nie wyrażała wrogości. Wyglądał jak zaciekawiony piesek preriowy, wyraźnie wąchał powietrze, nasłuchiwał a nie do końca obserwował. Chciałbym się mu dokładniej przyjrzeć w świetle czołówki ale rozsądek podpowiadał mi aby nie używać jej. Tyle razy czytałem o np. pierwszym spotkaniu białego człowieka z Indianami czy innymi tak zwanymi dzikimi ludami. W tym momencie cała wiedza gdzieś uleciała, stałem obawiając się zrobić ruch, który mógłby zostać źle odebrany. Blady, tak go w myślach nazwałem nie miał takich oporów. Lęk widocznie był mu obcy, twarz w jakiś sposób wyrażała zaciekawienie. Powoli  krok za krokiem podchodził do mnie aż zatrzymał się kilkadziesiąt centymetrów ode mnie. Zaczął mnie delikatnie dotykać. W momentach gdy dotykał moich dłoni czułem jego zimne ręce. On jednak bardziej się skupił na moim ubiorze i ekwipunku. Mam wrażenie jakby nie ominął żadnego miejsca i spenetrował każdy fragment mnie i sprzętu. Gdy doszedł do ramion zaczął mieć problem z dosięgnięciem i chyba chciał się na mnie wspiąć ale uprzedzając go usiadłem w kucki. Usłyszałem pomruk zadowolenia i wkrótce inspekcja dobiegła końca.  Trzeba jakoś zacząć – pomyślałem i rzekłem pokazując dłonią na siebie:

-Paweł.

Zero reakcji, więc powtórzyłem kilkukrotnie a następnie pokazywałem na niego.  Patrzył na mnie chyba nie wiedząc o co mi chodzi. Nagle jego twarz rozjaśniła się uśmiechem i usłyszałem coś jakby:

-Szzzzzzśśś.

Pokazał na siebie i powtórzył:   -Szzzzzzśśś.

Pokazując na niego powtórzyłem za nim: -Szzzzzzśśś. A pokazując kolejny raz na siebie: - Paweł.

Pokręcił głową po czym pokazując na mnie wymruczał: - Pppwwwłłł.

Zadowoleni z siebie obustronnie uśmiechnęliśmy się.

Pierwsze koty za płoty – mruknąłem i wyciągnąłem z plecaka mentosy. Wziąłem jednego i udałem że jem, po czym na otwartej dłoni przysunąłem do niego. Po chwili wahania chwycił go i zaczął obstukiwać, oglądać aż polizał. Uśmiech od ucha do ucha był wystarczającą odpowiedzią. Cmokanie trwało dłuższą chwilę. Spodziewałem się wyciągnięcia ręki po jeszcze ale nic takiego nie zrobił tylko pogrzebał między głazami i zerwawszy kępkę mchu podał mi. Nie mając wyjścia, nie chcąc go obrazić, włożyłem do ust. Prawie bez smaku, lekko zalatywało ziemią. Przełknąłem. Chcąc przepłukać usta wziąłem butelkę z wodą do ust. Widząc jego zaciekawienie polałem mu rękę. Polizał palce. Jakby nie do końca mu smakowało. Podbiegł do pobliskiego strumyka  i pił pochylony nad taflą wody.

Masz rację. Świeża woda jest najlepsza – powiedziałem. Czekałem dłuższą chwilę na dalszy ciąg wydarzeń ale Blady zaczął się jak gdyby nigdy nic wylegiwać na brzegu.

Nie byłem jeszcze zmęczony i postanowiłem iść dalej. Zarzuciłem plecak an ramiona i ruszyłem. Blady wstał popatrzył za mną i podążył w tym samym kierunku. Dziwna to była wędrówka. Niby szliśmy razem a jakby osobno. Zachowywał się jak psiak idący obok swego pana. To szedł równo ze mną. To momentami znikał. Węszył, grzebał między głazami coś wyjadając z pomiędzy nich. Kilka razy znikał na dłużej ale zawsze wracał.

No i mam swojego Piętaszka – powiedziałem. Wyrywało mi się mówienie do siebie. Podświadomie miałem nadzieję na odpowiedź mojego towarzysza wędrówki ale z jego ust wydobywały się tylko czasami różnego rodzaju mlaśnięcia i pomruki. Mimo całej dziwaczności tej sytuacji wstąpiła we mnie nadzieja. Skoro żyją tu istoty tak podobne do nas, ludzi to i ja przeżyję. Być może z ich pomocą wrócę na powierzchnię. Przyglądałem się Blademu i zauważyłem, że równie zwinnie porusza się na czworakach, zwłaszcza szukając czegoś do jedzenia. Ta pozycja pozwalała mu na lepszą penetrację podłoża. W miejscach gdzie lita skała ustępowała miejsca ziemi wydłubywał pazurami z niej dżdżownice. Smakowały mu wybornie sądząc po mlaskaniu. Raz nawet chciał mnie poczęstować ale odmówiłem czym wcale go nie zmartwiłem bo poczęstunek zaraz zniknął w jego ustach. Na pewno szło mi się raźniej. Po kilkunastu dniach samotności nawet tak dziwne towarzystwo było przyjemną odmianą. Mając już dosyć wrażeń jak na ten dzień zatrzymałem się na nocleg. Dzisiejszy wieczorny posiłek nie różnił się od wczorajszego. Ja łapałem ryby a Blady też. Ja do garnuszka a on swoje zaraz zjadał. Gdy uznałem, że mam ich już dosyć zapaliłem palnik co wywołało spore zaciekawienia Bladego. Chciał dotknąć ognia na co mu nie pozwoliłem. Chwyciłem jego dłoń i pomału przybliżałem do ognia. Poczuł ciepło. Potem już sam kilkukrotnie zbliżał z ostrożnością dłonie do ognia. Przez cały czas zanim zrobiłem zupę leżał tuż obok i z widoczną fascynacją wpatrywał się w płomyk. Zjadłem, rozłożyłem się do spania.

Rozmowny Blady to Ty nie jesteś. Może jutro Ci popuści. Dobranoc – przekręciwszy się na drugi bok momentalnie zasnąłem. Całe jego zachowanie sprawiło, że nie czułem potrzeby czuwania, nie obawiałem się czegokolwiek z jego strony. Chyba wręcz przeciwnie. Moje poczucie bezpieczeństwa wzrosło. Obudziłem się rano wypoczęty i gotowy byłem w 5 minut do dalszej drogi. Problem tylko nastąpił taki, że nigdzie nie było widać Bladego. Odczekałem jeszcze kilkanaście minut i trochę zmartwiony jednak ruszyłem. Znalazł mnie raz. Znajdzie mnie znowu. Po jakiś 3 godzinach zobaczyłem go przed sobą wylegującego się na mchach.

Cześć Szzzzzzśśś – powiedziałem, na co on: -Pppwwwłłł. Nie zatrzymując się minąłem go. Po chwili zerknąwszy za siebie zobaczyłem jak podąża za mną. Czyżby czekał tu na mnie? Kto to wie? Tylko on, ale raczej na tym poziomie wzajemnego zrozumienia jeszcze mi tego nie powie. Podczas dalszego marszu patrząc na Bladego zastanawiałem się ile jest w nim z człowieka a ile ze zwierzęcia? Gesty i miny, różne zachowania tak jakby ludzkie. Sposób zdobywania i zjadania pożywienia raczej zwierzęcy. Na pewno posiadał jakiś rodzaj inteligencji czy też potrafił rozumnie oceniać pewne sytuacje. Zastanawiało mnie tylko to, że nie posiadał żadnych przedmiotów wykonanych przez siebie. Widziałem jak użył kamienia do rozgniecenia jakiegoś ślimaka, ale i małpy potrafią posługiwać się nimi w celu rozbicia np. orzecha. Tylko czy umiejętność posługiwania się przedmiotami i gromadzenie tzw. dóbr materialnych jest na pewno wyższym szczeblem ewolucji? Być może żywności jest tu pod dostatkiem, nie ma pór roku, temperatura odpowiednia i nie potrzebuje ubrań, zapasów i tego wszystkiego bez czego współczesny człowiek nie potrafi się już obejść. Najbliższy czas przyniesie mi pewnie odpowiedzi na część z moich pytań dotyczące mojego współtowarzysza podróży. A choćby to miała być podróż do wnętrza ziemi to co? Nie muszę już o tym myśleć jak o podróży do swojego kresu. Czy czym głębiej oznacza tym dalej od powrotu? Czy brak innego wyjścia będzie końcem poszukiwań? A może uświadomienie sobie, że być może zostanę tu na zawsze zmieni moje postrzeganie tego podziemnego świata. Wędrując górskimi szlakami najczęściej niewiele się myśli. Człowiek zmaga się z własnymi słabościami a w nagrodę najczęściej ma wspaniałe widoki. Tutaj jednakże monotonność krajobrazu, o ile tak można powiedzieć sprawiała, że w mojej głowie często przelatywały tego rodzaju myśli. Jakby na zawołanie otoczenie nieznacznie, stopniowo ulegało zmianie. Tunel poszerzał się miejscami do ponad stu metrów, wysokość do ponad pięćdziesięciu. Przybyło kamieni fosforyzujących i to nie tylko niebieskawych ale też biało-mlecznych. Wrażenie przestrzeni sprawiło, że chwilami prawie zapominałem o tym, że jest to podziemna wędrówka. Blady trzymał się swoich zwyczajów, w jego wykonaniu było to marszo-jedzenie. I tu skojarzenia były raczej ze zwierzęciem. Jednak zawsze gdy robiłem przerwę aby odpocząć czy też się napić siadał obok przyglądając mi się z nie malejącym zaciekawieniem. Coraz częściej do strumyka wzdłuż którego szliśmy dołączały mniejsze strumyczki wypływające z bocznych skał co powodowało zauważalne jego powiększenie. Miejscami miał 2-3 metry szerokości ale nadal niezbyt głęboki co nie powodowało problemów przy konieczności jego przekraczania. Blady lubił wodę, co jakiś czas kładł się w niej. Potrafił mieć zachowanie typowo ludzkie. Załatwiając się odchodził nieznacznie na bok. Nigdy nie robił tego w wodzie. Myślę, że jeszcze będę się mógł z nim dogadać. Kilka kolejnych dni minęło nam można powiedzieć na beztroskiej wędrówce. Wczoraj niestety Blady zniknął i do dzisiaj się nie pojawił. Wcześniej czy później powinienem go znowu spotkać. Ukształtowanie tych podziemnych korytarzy nie daje zbyt dużego pola manewru w wędrówkach. Samotność odkąd zostałem powtórnie sam dopiekała mi podwójnie. Może niezbyt rozmowny, nie do końca zachowujący się jak człowiek ale jednak był to całkiem sympatyczny towarzysz wędrówki. Nawet nie starałem się myśleć za bardzo nad swoją sytuacją. Wiedziałem już, że jestem w stanie tutaj przeżyć nawet po wyczerpaniu wszystkiego co ze sobą niosę. Muszę tylko oszczędzać baterię gdyby się okazało, że dojdę do końca tego korytarza i nie znajdę wyjścia. Pozostanie mi tylko powrót po własnych śladach do miejsca w którym wpadłem i czekanie na ewentualną pomoc. Światło będzie mi potrzebne na kilka ostatnich dni powrotu bo na tamtym odcinku panowały egipskie ciemności. A pobłądzenie to śmierć w tych tunelach. Wędrowałem już prawie trzy tygodnie. Nogi miałem wyrobione więc przebyte kilometry nie stanowiły problemu. Ważyłem na pewno już kilka kilogramów mniej niż na początku tej drogi. Niedojadanie zrobiło swoje. Dzisiaj wieczorem na zupę poszła końcówka gazu z ostatniego kartusza. Miałem odtąd jeść ryby na surowo? Niezbyt pociągająca wizja. Wiedziałem że na tym mchu nie zagotuję wody, zbyt szybko palny był, jak trawa. Nazbierałem go trochę, zrywając w miejscach gdzie był chociaż trochę wyschnięty, dalej od wody. Palił się szybko ale przez tą chwilę trzymałem ryby w ogniu i to wystarczyło żeby miały zadawalający smak. Rybki były tak małe, że 2-3 minuty nawet w słabym ogniu wystarczyło aby je trochę podpiec. Jedną kwestię miałem na razie rozwiązaną. Musiałem tylko oszczędzać zapalniczkę. Za punkt honoru postawiłem sobie zapalenie mini ogniska zawsze od jednego zakrzesania ognia i z reguły się mi to udawało. Tylko się nie załamywać a z każdej sytuacji można znaleźć wyjście. Te małe codzienne sukcesy podtrzymywały mnie na duchu. Skupiałem się na codziennych czynnościach i o nich myślałem najwięcej. Nazbierać materiału na ognisko, złowić rybki, szybko upiec, wyspać się a następnego dnia znowu dalszy marsz i tak upływał dzień za dniem w nadziei, że być może dzisiejszy będzie ostatnim tej podziemnej wędrówki. Tak niezauważalnie nadszedł czwarty tydzień. Dzisiaj na rumowisku skalnym zobaczyłem dziwne zwierzątka ni to świstak, ni to kret. Nie idę dalej, czas na prawdziwe polowanie. Szybko podjąłem decyzję. Kijek ze swoją metalową końcówką zastąpi dzidę, wprawdzie rzucać nim nie mogłem, bo leciał krzywo i brak było impetu do wbicia, ale jeżeli zwierzak znajdzie się w zasięgu mojej ręki z kijkiem to może się udać.  Po dwóch godzinach skakania po głazach, udało się, przebity gryzoń był mój. Teraz jeszcze trudniejszy etap, obdarcie ze skóry i wypatroszenie scyzorykiem. Dobrze, że scyzoryk był ostry ale i tak się namęczyłem z godzinę zanim skończyłem. Opłukałem i nabiłem na kijek wzdłuż ciała. Nazbierałem jak najwięcej mchu i zeschniętych resztek jakiś roślin. Ognisko ogrodziłem kamieniami a kijek zastąpił rożen. Podczas pieczenia mięsa moje soki trawienne szalały, czułem burczenie w brzuchu i wręcz skurcze z głodu. Z niecierpliwości i z braku wystarczającej ilości paliwa jadłem mięso na wpół surowe. Mimo tego smakowało bosko. Obgryzałem i oblizywałem każdą kosteczkę. Prawie kilogram mięsa sprawił uczucie sytości jakie było mi obce od dawna. Nawet udało mi się beknąć co było najlepszym komplementem dla mojej kuchni  na jaki mnie było stać. A tak poważnie to wstąpiły we mnie nowe siły jeszcze z większym optymizmem patrzyłem w przyszłość. Postanowiłem tutaj przenocować. Z racji tego, że nie byłem senny nazbierałem stertę opału na jutro, porozkładałem cienką warstwą na głazach, zawsze to coś podeschnie mimo braku słońca i będzie się lepiej jutro palił. Nazajutrz ledwo się obudziłem poszedłem uzbrojony w kijek trekkingowy na rumowisko skalne. Pierwszego gryzonia upolowałem dosyć szybko, ale reszta zaniepokojona przedśmiertelnym piskiem przebitego nie była już chętna do opuszczania swoich kryjówek. Udało mi się w ciągu godziny upolować następnego, lecz na tym musiałem poprzestać, bo zwierzaki znikły na dobre. Zająłem się zdjęciem skóry i wypatroszeniem zdobyczy. Po czym jeden gryzoń był na dzisiejszą ucztę a drugi lekko podpieczony aby mięso się nie zepsuło został schowany na jutro. Jako, że to wszystko zajęło mi tylko kilka godzin udałem się jeszcze w dalszą drogę. Następnego dnia z pełnym brzuchem i wzmocniony ostatnimi, konkretnymi posiłkami pobiłem chyba rekord przebytej odległości. Oczywiście tylko w moim odczuciu, bo żadnego pomiaru odległości nie miałem. Wędrówka stała się prawie beztroska. Tutaj można przeżyć, więc już nie czułem tak silnej presji czasu aby się stąd wydostać. Jeżeli jakieś wyjście stąd istnieje to je wcześniej czy później znajdę. Chwilami udawało mi się znowu zapomnieć o mojej trudnej sytuacji i prawie się rozkoszowałem mijaną okolicą. Coraz większa przestrzeń pozwalała zapomnieć, ze idę podziemną drogą. Odgłos płynącego strumienia też w tym pomagał ale niestety do czasu. Nadszedł niespodziewanie moment, w którym strumień znikał. Wpadał widocznie w jakąś szczelinę w ziemi, bo nagle kończył się niewielkim rozlewiskiem i nie płynął dalej. Miałem poważny dylemat, bo traciłem z jednej strony poważne źródło pożywienia a przede wszystkim dostęp do wody. Po raz kolejny zdałem sobie sprawę, że znowu muszę postawić na jedną szalę i zaryzykować. Powrót niczego nie rozwiąże, muszę iść dalej. Rozbiłem się na noc nad miejscem gdzie strumień znikał pod gruntem. Rano uzupełniłem zapas wody, wypiłem chyba  z litr wody na zapas. Pozbierałem ekwipunek i ruszyłem w dalszą drogę. Dziwnie szło mi się dalej. Do tej pory to strumień był tak jakby kierunkowskazem. Wprawdzie niby dolinka i tak w najszerszych miejscach miała najwyżej kilkaset metrów szerokości co pozwalała tylko na jeden kierunek marszu. Bardzo rzadko zdarzały się boczne, krótkie rozgałęzienia. Przez kolejne kilka dni żywiłem się herbatnikami z żelaznych racji. Żywiłem, to za dużo powiedziane. Jeden herbatnik rano, jeden w południe, jeden wieczór. Następnie przyszła pora na orzechy laskowe. Rano niewielka garstka aby mieć siłę wyruszyć a wieczorem dosłownie kilka sztuk aby oszukać żołądek. Od początku bardzo kontrolowałem wodę starając się nie przekraczać pół litra wody, co miało mi wystarczyć na sześć dni. Niestety dzień szósty nadszedł, woda się kończyła a ja noga za nogą wlokłem się dalej. Wyczerpany, spragniony, już bez kropli wody padłem ósmego dnia. Podłożyłem tylko zwinięty śpiwór pod głowę i zasnąłem. Następne dwa dni pamiętam jak przez mgłę. Człapanie przed siebie już nie siłą mięśni a chyba siłą woli, która też już była na wyczerpaniu. Nadszedł moment gdy nawet po dłuższym odpoczynku nie byłem w stanie wstać, położyłem się oparty o plecak. Chyba zasnąłem, albo straciłem świadomość. Miałem wrażenie fruwania. Moje ciało unosiło się w powietrzu, wykonywało rytmiczne ruchy. Słyszałem jakieś głosy ale nic nie rozumiałem. Spadałem, spadałem i jak to bywa w snach w momencie uderzenia o ziemię obudziłem się.

 

 

Inni.

 

Otworzyłem oczy. Polizałem wargi, o dziwo były wilgotne. Coś jest nie tak. Wzrok powoli wyostrzał się. Zwykły półmrok, pozwalający w miarę dobrze rozejrzeć się. Kilkanaście metrów nade mną sklepienie, gdzieniegdzie fosforyzujące kamienie. Otoczenie nie bardzo się zmieniło ale to nie ono było powodem dziwnych odczuć. Słyszałem ruchy kogoś i jakieś głosy. Powoli odwróciłem głowę w kierunku z którego dochodziły. Nie wiedziałem czy to dalsza część snu czy już jawa. Dokoła mnie było kilkadziesiąt postaci. Wszyscy wyglądali jak Blady. Jak jego większe lub mniejsze kopie. Siedzieli w grupkach lub pojedynczo, niektórzy chodzili. Nie był to chyba ich obóz, bo nie widziałem żadnego sprzętu, budynków, legowisk, czegokolwiek co świadczyłoby o tym, że są tu od dłuższego czasu. Tak jak Blady nie rozmawiali w naszym rozumieniu tej czynności. Był to jakiś sposób porozumiewania się ale za pomocą pomruków a jeżeli już coś mówili to bardziej przypominało to świszczenie, mlaskanie. W tych swoich rozmowach ręce stanowiły też istotny czynnik. Cały czas były w ruchu. Osobniki siedzące w grupach stanowiły chyba rodziny. Można było rozróżnić dorosłych i młode. Miałem ten sam problem co z obcowaniem z Bladym. Nie do końca wiedziałem jak mam o nich myśleć. Obserwując ich dalej zauważyłem gesty czułości, zażyłości. Młode dokazywały w pobliżu rodziców ale nie oddalały się zbytnio. Jeżeli jednak zaabsorbowane zabawą oddaliły się zbytnio to jeden pomruk któregoś z rodziców przywoływał je do porządku i natychmiast się przybliżały. Czy to jest tylko zwykłe pilnowanie młodych, czy coś tutaj jednak może im zagrozić. Być może dowiem się tego później bo rozważania przerwał mi malec który poraczkował do mnie i zaczął się na mnie wdrapywać, siadł na moich nogach, poczułem niewyobrażalnie wielki ciężar. Nogi paliły mnie żywym ogniem. Inne postacie zbliżyły się do mnie, ktoś widocznie wziął malca, bo ciężar zelżał, ale nogi nadal bolały… chyba traciłem przytomność…..

- Ocknij się kolego. Jesteś uratowany. Zaraz cię stąd wyciągniemy. Tylko się nie ruszaj.

Czułem podnoszenie i położenie na noszach. Po chwili ruchu poczułem niesamowitą rzecz: powiew świeżego powietrza, wiatr. Na twarzy osiadał mi śnieg, płatki topniały przy zetknięciu z twarzą. Nagle oczy przeszył ostry ból, musiałem je zamknąć, nie byłem w stanie wytrzymać przenikliwego słońca. Po chwili mogłem już patrzeć mrużąc oczy. Widziałem osobę przed sobą w czerwonej kurtce z naszywkami GOPR-u. Byłem niesiony przez kilka minut, gdzieś zostałem umieszczony i poczułem wznoszenie. Po chwili dotarło do mnie, że lecę helikopterem.



opowiadanie jest też na: www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/15220

 

 

Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja